Stawiam dolary przeciwko orzechom, że myśląc o zakończeniu serialu Game of Thrones, większość z nas dostrzegała w swoich wizjach tańczące na niebie smoki, Białych Wędrowców rozstawiających wojska umarłych naprzeciw ludzi, nawiązania do Pana Światła, wreszcie szeroko pojętą walkę pomiędzy śmiercią a życiem. Patrząc z tej perspektywy, odcinek Beyond the Wall jest doskonałą odpowiedzią na nasze najskrytsze pragnienia, jakby w jednej chwili wyobrażenia widzów znajdowały swoje potwierdzenie w ekranowej historii. Sęk w tym, że takie podejście nieuchronnie staje się mieczem obosiecznym. Przedostatnia odsłona 7. sezonu to w pewnym sensie największy paradoks, jaki można zaobserwować we współczesnej telewizji. Z jednej strony odcinek przepełniony rozmaitymi, niejednokrotnie do bólu absurdalnymi głupstewkami fabularnymi, przyprawionymi jeszcze mnogością narracyjnych skrótów. Z drugiej zaś rozrywka w stanie czystym, nieskażonym dbałością o detale i logiczne wyjaśnienia kolejnych sekwencji. Kolokwialnie rzecz ujmując: jazda na całego. Albo wsiadasz do pociągu, w którym Jon Snow robi za maszynistę, a Drogon za lokomotywę, albo zachodzisz w głowę, jak twórcy mogli ten niewątpliwy potencjał fabularny tak sakramencko spaprać. Zacznijmy od tego, co w Beyond the Wall szwankuje. Istnieje bowiem prawdopodobieństwo, że scenarzyści pisali historię do tego odcinka po mocno zakrapianej imprezie, ewentualnie racząc się przed swoją pracą podejrzaną wariacją na temat soku z gumijagód – wiadomo, syndrom dnia wczorajszego, z logiką jesteśmy na bakier. Dzięki nim wiemy już, że kruki są najszybszymi stworzeniami wszech czasów, a smoki mają w swoich głowach zamontowany system GPS, który w trymiga doprowadza ich do celu podróży. Poczciwy i ciągle (nie)żywy wujek Benjen jest zawsze tam, gdzie ty, jeśli przypadkiem masz na nazwisko Stark. Arya i Sansa zmagają się z kłopotami dojrzewania, przerzucając się nawzajem historiami z życia, trochę na zasadzie: ty byś tego nie wytrzymała, ja tak, szach-mat! Littlefinger rozgrywa obie panny wręcz podręcznikowo, lada moment wezmą się za łby, względnie rozładują swoje humorzaste ochy i achy w ramach bitwy o poduszkę, na której kiedyś spał ich tata – to w końcu walka o dziedzictwo. Biali Wędrowcy i armia umarłych z kolei najwidoczniej naprawdę sądzą, że serial będzie miał jeszcze przynajmniej 10 sezonów. Od razu widać, że grają na przeczekanie i przetrzymanie widza. Choć Jon i jego kompania znaleźli się w śmiertelnej pułapce, truposzom całe wieki zajmuje zrozumienie, że mają w swoich rękach włócznie, dzidy, kamienie i inne śnieżki, którymi mogli rzucać w kierunku wroga. W dodatku, gdy już cała drużyna weszła na pokład pod postacią Drogona, Snow zapragnął zademonstrować znany z gier komputerowych tryb berserka i tłuc dalej umarlaków, ile wlezie. Może bał się, że przyjdzie mu robić za Legolasa z Tormundem jako Gimlim – potem obaj panowie będą się wymieniać informacjami na temat liczby istot, które wysłali na tamten świat? Sęk w tym, że "tamten świat" rozpostarł się dookoła nich. Jak słusznie zauważa Daenerys w rozmowie z Tyrionem, "bohaterowie robią głupie rzeczy i giną". W tym miejscu należałoby jednak przypomnieć oczywistość: Game of Thrones to serial fantastyczny, a świat Westeros rządzi się swoimi prawami. Abrakadabra, to czary i magia. Podejrzewam, że odczuwalna w wielu momentach odcinka skrótowość podyktowana jest przyjętą konwencją, w ramach której chodzi przede wszystkim o dostarczenie widzowi możliwie największej dawki rozrywki. Coś za coś, ryzyko może się opłacić. Jeśli koniec końców chcielibyśmy znaleźć w Beyond the Wall większy problem, nad którym nie tak łatwo przejść do porządku dziennego, to jest nim z pewnością zachowanie Daenerys czy raczej ekspresowa metamorfoza, jaką przeszła na ekranie. Zwróćmy uwagę, że początkowo przywodzi ona na myśl tyrankę, która coraz bardziej zatraca się w swojej wyniosłości i bezwzględności - przynajmniej na poziomie nakreślania wizji rządzenia. Stara się jej to wyperswadować Tyrion, ale akurat tym razem twórcy powierzają tej postaci funkcję zanurzonego w oceanie pompatyczności Rejtana. Karzeł dwoi się i troi, by przed odlotem swojej królowej wydusić z siebie choć jeszcze jedno mądre zdanie, a że Targaryenównie trochę zejdzie na dojściu do smoków, to Lannister takich fraz wyrzuci z siebie nawet kilkanaście. Najwidoczniej dopiął swego, skoro Daenerys ostatecznie zamienia się w nieco płaczliwą egalitarystkę. Najdobitniejszym objawem choroby, na jaką nie wiedzieć czemu zapadła, zapewne na chwilę, Matka Smoków, jest jej reakcja na śmierć jednego ze swoich – bądź co bądź – dzieci. Na ekranie wygląda to tak, że Daenerys widząc padającego Viseriona zachowuje kamienną twarz, a jej mimika w zasadzie nie zdradza żadnych emocji. Podejrzewam, że wielu fanów odbierze takie przedstawienie wątku jako mało wiarygodne, zważywszy jeszcze na to, że chwilę później kobieta zaczyna już smalić cholewki do lubiącego ponurkować, a potem poleżeć w łóżku z pokrytą bliznami klatką piersiową na wierzchu Jona. Zanim jednak zaczniemy odsądzać twórców od czci i wiary, warto przyjrzeć się całej tej sekwencji, uwzględniając jej wymiar psychologiczny. Ugodzenie Viseriona przez Nocnego Króla uruchamia bowiem prawdziwą lawinę wydarzeń, a najważniejsze wydaje się być to, czego na ekranie nie widać. Śmierć smoka na najgłębszym poziomie staje się czymś w rodzaju misterium; pada w końcu najpotężniejsza istota w Westeros, co tłumaczyłoby poniekąd ciągnący się w nieskończoność wytrzeszcz oczu członków drużyny Jona. W bezpłciowości Daenerys jest metoda - w końcu każdy z nas inaczej przeżywa realną, rozdzierającą ciało i umysł stratę. Jedni płaczą, drudzy zaglądają na dno kieliszka, jeszcze inni sprawdzają, co słychać u bohaterek Gossip Girl. Matka Smoków nie płacze na ekranie - łzy płyną w jej wnętrzu. Nie może ich pokazać swoim poddanym, w końcu przed chwilą mówiła o bezwzględności w walce o Żelazny Tron. Zwróćmy uwagę, że w rozmowie z Jonem od razu chce uświadomić go o niemożności posiadania dzieci. Ból, jaki ją przepełnia, zdaje się ogromny. Pal licho, że twórcy mniej lub bardziej nieudolnie chcą położyć fundamenty pod miłosny wątek Snowa i jego, najprawdopodobniej, ciotki. Z kamiennej twarzy Daenerys możemy wyczytać więcej, niż na pierwszy rzuty oka mogłoby się wydawać. To wewnętrzne tango emocji ma najpewniej kluczowe znaczenie dla przyszłych losów całego Westeros. Czytaj także: Jedna postać na pewno pojawi się w 8. sezonie Gry o tron Z punktu widzenia rozważań teoretycznych niezwykle istotny wydaje się wątek pozostających w zawieszeniu Białych Wędrowców i armii umarłych. W sieci od jakiegoś czasu krążą już przypuszczenia na temat fundamentalnej dla historii relacji Brana i Nocnego Króla. Ten ostatni może być takim mistrzem rozgrywki, przy którym skumulowany życiowy dorobek Littlefingera i Varysa zaczyna blednąć. Popuśćmy wodze fantazji: a co jeśli herszt Białych Wędrowców grał na zwłokę z dojściem do Muru, bo dzięki widzącemu wszystko i wszystkich Branowi mógł zaplanować włączenie Viseriona do swoich przerażających legionów? Tłumaczyłoby to zachowanie umarłych, stojących naprzeciw Jona i spółki. Z jakiegoś powodu grali na przeczekanie, a przecież smok stałby się doskonałym narzędziem do sforsowania każdej możliwej przeszkody, z Murem na czele. Warto też zauważyć, że hordy napastników od razu rzuciły się w celu odbicia jeńca, pojmanego przez drużynę Snowa. Nocny Król nie jest w ciemię bity i doskonale wie, że bez namacalnych dowodów Westeros nie będzie się w stanie zjednoczyć. Dla przywódcy Białych Wędrowców wydarzenia za Murem stają się więc i wielkim zwycięstwem, skutkującym przejęciem Viseriona, i niewątpliwą porażką, jaką jest uwięzienie jednego z umarłych.
fot. HBO
+24 więcej
Co więc sprawia, że Beyond the Wall może być odcinkiem, którego fani serialu łaknęli jak kania dżdżu? Rzecz sprowadza się przede wszystkim do sposobu, w jaki do tej odsłony serii podeszli twórcy. W czasie seansu czujemy się trochę jak na wojnie o rozrywkową ekstazę - reżyser i scenarzyści nie biorą żadnych, może z wyjątkiem jednego umarlaka, jeńców. Nie ma więc przypadku w tym, że pozostałe wątki zostały ograniczone do minimum. Już na wstępie cała ta historia zapowiada wielką, ekranową przygodę. Jon Snow i jego kamraci wędrują przez zaśnieżone tereny za Murem niczym prawdziwa The Lord of the Rings: The Fellowship of the Ring, dysputują o życiu i całej reszcie jak wypisz wymaluj Band of Brothers, a do walki stają ramię w ramię na modłę The Magnificent Seven. Rozpoczyna się gawędą, pogadanką dzielnych śmiałków na tematy miłosne, w których bryluje niesforny Tormund; są wspominki Berica, brak ogłady Ogara, a balansujący na krawędzi życia i śmierci Thoros, widząc kostuchę, czy raczej Pana Światła, poprosi o gorzałkę. Jakimś błogosławionym zrządzeniem losu wszystko to trafia na właściwe miejsce w fabule; to w końcu mężczyźni nad dziejową przepaścią, doskonale zdający sobie sprawę z wagi ich misji i nie ma tu znaczenia, że z punktu widzenia całości odcinka wydaje się ona niedorzeczna. Nawet dyskutujący o rodzinnym dziedzictwie Jorah i Jon, których rozprawa nad przejęciem miecza w innych warunkach byłaby nie do zniesienia, tu stają się ornamentem dla sprawnie poprowadzonego wątku. Konwencją, o dziwo, względnie blisko mu do westernu, jakby Dziki Zachód sam chciał zamanifestować swoją obecność w Westeros, jednak twórcy skrupulatnie dbają o to, by nie popaść w żadne gatunkowe koleiny. Zobacz także: Zwiastun 7. odcinka 7. sezonu Gry o tron. Finał sezonu Od początku czujemy, że to podróż szalona, niemożliwa. Bywa przewidywalnie; zapewne wielu z nas w trakcie seansu będzie mieć graniczące z pewnością poczucie, jak ta historia się zakończy. Zaraz potem jednak twórcy decydują się zafundować Thorosowi osobliwą wariację na temat spotkania Leonardo DiCaprio i niedźwiedzia w The Revenant, a Beric zamienia się w romantycznego szaleńca, który chce atakować samego Nocnego Króla. Jest w tym coś szlachetnego i niepokojącego zarazem, jakby rzeczywistość Westeros musiała doprowadzić do heroicznej bitwy, poniekąd kojarzącej się z wyczynami Spartan w Wąwozie Termopilskim. Nie ma więc przypadku w tym, że tuż przed starciem do Wschodniej Strażnicy zostaje odesłany Gendry. Biegnie młokos, ile sił w nogach, przez śnieg, niczym pies w początkowej sekwencji filmu The Thing. Jest coraz zimniej, śmierć wisi w powietrzu. Nieogarnięty Ogar prawdopodobnie z nudów doprowadza do potyczki, rzucając w kierunku umarłych kamieniami. Jon Snow, po raz kolejny w tym serialu, ma w trakcie walki swoje momenty zawieszenia i refleksji. Realizacyjnie bitwa ta to prawdziwy majstersztyk, w którym wisienką na torcie staje się scena pojawienia się na niebie Daenerys ze swoimi smokami. Lód i ogień, na to czekaliśmy. Patrząc przez ten pryzmat, wszystkie grzechy odpowiedzialnych za Beyond the Wall będą odpuszczone. W końcu serwują nam oni rozrywkę z prawdziwego zdarzenia. Guilty pleasure? Nic z tych rzeczy. Z ręką na sercu powiem, że na taką Game of Thrones czekałem po prostu od 7 lat. I nikt mi tej przygody za Murem już nigdy nie zabierze. Nawet jeśli Biali Wędrowcy faktycznie zniszczą całe Westeros. Czytaj także: Komentarze na temat śmierci smoka Viseriona w Grze o tron Na końcu tego tekstu przyszedł czas na podzielenie się osobistą refleksją. Nie wiem jak Wy, ale po Beyond the Wall po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, jak mocno będę za tym serialem tęsknił. Od końca tej ekranowej epopei dzieli nas zaledwie siedem odcinków – patrząc z perspektywy całości produkcji to przecież tyle, co nic. W Westeros nastał już czas ostatecznej rozgrywki, śmierć mierzy się z życiem. Nawet jeśli ta pierwsza faktycznie zawsze wygrywa, to zgodnie ze słowami Berica, musimy walczyć. A przecież nasza codzienność bez Game of Thrones już nigdy nie będzie taka sama.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj