Nie znam reżysera, który wyrobiłby sobie tak wielką markę i zaufanie u producentów, że pozwalają mu oni na wszystko, a ten i tak zarabia na swoich filmach krocie. Anderson jest pewnie jedną z niewielu osób, może obok Quentina Tarantino, Spike’a Jonze’a czy Edgara Wrighta, których kino jest stricte autorskie, a jednak wpisało się w mainstreamowe gusta. Jednak autor Kochanków z księżyca i Fantastycznego Pana Lisa to twórca zupełnie inny. Kiedy reszta reżyserów stara się zmieniać swój styl, podejmować się nowych wyzwań, Wes Anderson z każdym swoim filmem coraz głębiej popada we własne maniery. Każde kolejne dzieło to więcej, więcej i jeszcze raz więcej.

Więcej jest symetrycznych kadrów, pastelowych kolorów, jazd kamery i tandetnych efektów specjalnych. Wreszcie, więcej w Grand Budapest Hotel jest gwiazd – Ralph Fiennes, Tilda Swinton, Edward Norton, Jude Law, Harvey Keitel, Willem Dafoe (czapki z głów!), Adrien Brody, Bill Murray, Owen Wilson… a to ledwie połowa nazwisk, które kojarzy każdy miłośnik filmu. Na dodatek wszyscy mają do zagrania wspaniałą, nawet najmniejszą rólkę.

Wszystkie te gwiazdy muszą udźwignąć równie ogromną historię. Ze współczesności przenosimy się do roku 1985, a stamtąd jeszcze 20 lat wcześniej. Ostatecznie lądujemy w 1932 w Żubrówce, a dokładniej w Hotelu Grand Budapest, gdzie konsjerżem jest Gustave H. (Fiennes), który czuwa nad każdym aspektem działania posiadłości. Rozkochuje w sobie starsze panie, czerpie z tego zyski, sam zaś jest pozornie nieskazitelnym i cnotliwym parszywym draniem. Gdy zostaje oskarżony o morderstwo Madame Céline Villeneuve Desgoffe und Taxis (Swinton), musi wraz z pomocą podopiecznego Zero (fantastyczny Tony Revolori) oczyścić się z zarzutów.

Nietrudno zgadnąć, że Grand Budapest Hotel nie jest ani kryminałem, ani tym bardziej thrillerem. Film Wesa Andersona to po prostu krystalizacja wszystkiego, co w nim pokochaliśmy, a namiastkę czego widzieliśmy w Kochankach z Księżyca. Absurdalny humor, dziecięca wyobraźnia, symetria, kolory, przebrania i dekoracja – to wszystko składa się na geniusz tego dzieła. Dwa lata temu Anderson był jeszcze dzieckiem z kredkami – rysował na każdej stronie dalszą część opowieści o swoich własnych marzeniach i tęsknotach. Było kolorowo, lekko i beztrosko. Dzisiejszy Anderson dorósł do rysowania swoich największych lęków – wojny, śmierci, przemijania i opuszczenia. Wszystko to może i jest podszyte humorem, ale za to czarnym jak smoła – stąd też Grand Budapest Hotel może wyglądać na pierwszy rzut oka jak film dla całej rodziny, jednak martwe koty, ucięte palce, urwane głowy i fucki rzucane przez Gustave’a bardzo szybko udowodnią, że wcale tak nie jest. To film narysowany dla ludzi nie tyle dorosłych, co dojrzałych, którzy potrafią dojrzeć za kurtyną absurdu… kolejne absurdy. Absurdy wojny, absurdy miłości i przyjaźni.

To wszystko Anderson dzieli na dobro i zło – bo taki podział jest prosty, bo jest prawdziwy. Wojna jest zła, miłość może być nieprawdziwa, brzydka (jak Madame D.), ale i piękna (jak ukochana Zero, Agatha), a przyjaźń - fałszywa (cała rodzina Desgoffe und Taxis) lub taka, która potrafi przenosić góry. Niestety, zło jest potężniejsze i potrafi dopaść każdego, szczególnie jeśli ma ono aparycję Willema Dafoe ubranego w skórzaną kurtkę z rozpinaną kieszonką na piersiówkę. Na szczęście o wszystkim można zapomnieć, a te złe chwile, które pozostały w naszych głowach, wspominać z utęsknieniem jako odległe, piękne wspomnienie. Bo to kolejna ścieżka, którą idzie Anderson – ścieżka wspomnień i wyobraźni. Stąd inspiracje Stefanem Zweigiem, austriackim pisarzem, zwolennikiem psychoanalizy i wrogiem nazizmu. Jego książki były podobno równie skomplikowane narracyjnie co nowy film Andersona, za to dwie następne cechy charakterystyczne Zweiga dojrzeć w Grand Budapest Hotel nietrudno. Dzięki wspomnieniom Pisarza (Tom Wilkinson/Jude Law) ruszamy do magicznej krainy przypominającej Europę początku stulecia – pięknej, powstałej z popiołów Wielkiej Wojny, zbierającej resztki Belle Époque i niespodziewającej się tragedii, która nastanie już wkrótce. W takim świecie żyje aktualnie Anderson.

Czytaj również: Wszędzie dobrze, ale w hotelu najciekawiej

Dlatego też powroty do Grand Budapest Hotel są naprawdę magiczne. W każdym holu czy pokoju można znaleźć pierwiastek Andersona, a na każdym kroku spotykamy wielką osobistość. O ile w Kochankach z Księżyca mogliśmy przenieść się w magiczne czasy dzieciństwa, tak tym razem Anderson zabiera nas daleko poza świat, który znaliśmy – ale za to na tyle piękny i niebezpieczny, że można w niego uwierzyć. Ja już rezerwuję miejsce na kolejny sezon.

Dodatki w wydaniu DVD są interesujące, choć mogłoby być ich więcej. Pierwszy z nich to przepis na przysmak Mendla, który pełnił ogromną rolę w filmie - co ciekawe, nie jest to żadna ściema, a prawdziwy przepis na pysznie wyglądające ciastka (ja sam talentu kulinarnego nie mam, więc niestety nie dane mi było sprawdzić smaku), do tego na płycie mamy także dwa krótkie dokumenty o obsadzie filmu i Wesie Andersonie oraz galerię fotosów. Bardzo cieszy to, że dodatki są dostępne z polskimi napisami, co w naszym kraju jest rzadkością. Za to plusik!

 
Wydanie DVD
Dodatki: Sekretny przepis przysmaku Mendla, dokumenty o obsadzie i Wesie Andersonie (z polskimi napisami!), Galeria fotosów, Zwiastun
Język: angielski - 5.1, polski, włoski, węgierski (lektor) - 5.1
Napisy: polskie, angielskie, włoskie, węgierskie
Obraz: 16:9
Wydawca: Imperial - Cinepix
 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj