DC Odrodzenie ruszyło u nas już pełną parą. Na rynku hula spora liczba serii z najbardziej znanymi superbohaterami DC, ale wrażenie jest całkiem odwrotne od pompatycznego określenia tej odnogi komiksowego świata amerykańskiego wydawnictwa. Odrodzenie? Niestety, raczej mamy do czynienia z regresem. Potwierdza to odczucie lektura drugiego tomu opowieści o Olivierze Queenie.
Wciąż pamiętam jakie wrażenie - trochę nieufności wraz ze sporą dozą zaciekawienia - wywołał wydany w ramach
DC Deluxe album
Odrodzenie ze scenariuszem obecnego architekta uniwersum,
Geoff Johns. Wrzucenie do jednego worka
Watchmen Alan Moore i świata Supermana, Batmana i reszty kompanii wymagało nie lada odwagi. Szykowało się przy tym coś naprawdę nieoczekiwanego, coś co mogło przenieść na zupełnie nowe tory przygody tych wszystkich, znanych nam dobrze postaci. I cóż - gdyby ten restart od razu skupił się właśnie na tym połączeniu światów, może moglibyśmy odczuwać jakiś rodzaj ekscytacji. Zamiast tego, poszczególne serie skupiły się na powtarzaniu tych samych błędów, tych samych grzechów, którymi od lat obarczone są superbohaterskie opowieści.
Green Arrow miał być ponoć jedną z lepiej ocenianych serii w ramach
DC Odrodzenia. Po lekturze pierwszego tomu na pewno nie odnosimy takiego wrażenia - przeplatały się tu ze sobą lepsze i słabsze wątki. Zbiorowy przeciwnik Green Arrowa i spółki był nawet ok, przywołując korporacyjno-piekielne skojarzenia, na czele z
Boską komedią Dantego. Album wypadł minimalne powyżej średniej, z finałową rozpierduchą i wyrzuceniem Olliego na brzeg wyspy. No tak, opowieść o Olivierze Queenie nie może przecież obyć się bez zagubionej na oceanie wyspy. Wyspy, na której zawsze dzieją się niesamowite rzeczy.
Tak jest i w tym przypadku. Jest wyspa. Olivier Queen nie jest jednak na niej sam. Hmm... no tak, na wyspie, po zniszczeniu piekielnego okrętu z poprzedniego albumu lądują także - bo gdzież indziej mogliby wyładować - Dinah i Diggle. Cała trójka będzie miała niebawem do czynienia z groźnymi tubylcami, którzy na wyspie parają się rzecz jasna paskudnym procederem, na którego istnienie z pewnością nie zgodzą się nasi bohaterowie. Zobaczymy pole maków, mechaniczne niedźwiedzie, podziemne laboratoria i... i to wszystko będzie sprawiać wrażenie, jakby kompletnie nie miało sensu. A najdziwniejsze będzie to, że najbardziej bezsensowny wątek wieńczący album, historia o podróży transatlantycką koleją, będzie się tak naprawdę najlepiej czytało. Poprawka - najlepiej oglądało. Bo tym, co w albumie
Green Arrow #02: Wyspa blizn jest najlepsze, to po prostu jego strona graficzna.
To oczywiście zasługa
Otto Schmidt i
Juan Ferreyra, którzy przy tym wątpliwej jakości scenariuszu robią co mogą, by uprzyjemnić nam lekturę. Szczególnie ten drugi stanął na wysokości zadania, nadając podwodnej przejażdżce niesamowitej dynamiki, rysując ją bardzo często na rozciągniętych poziomo kadrach, dając jednoczesne wrażenie klaustrofobii i pędu. Cóż z tego, skoro sama historia, zbierająca całą śmietankę światowych przywódców w narażonym na niebezpieczeństwa miejscu, jest totalnie bez sensu? Oj tam, to tylko komiks, chciałoby się powiedzieć.
Właśnie tak - ilekroć takie komiksy jak
Wyspa blizn będą się ukazywać, tym bardziej przeciwnicy sztuki obrazkowej będą obstawać, że to jedynie dziecinna, bezrefleksyjna rozrywka. Bezrefleksyjna może nie, bo przecież dostaliśmy kolejną opowieść o dramatycznej walce dobra ze złem, ale też po raz kolejny superbohaterska opowieść nie spełniła naszych oczekiwań. Była miałka, była poniżej przeciętnej, była dużym rozczarowaniem - zresztą czuło się je od samego początku, czyli od opowieści Emi, córki Shado, która była tak istotną postacią w poprzednim albumie. To była opowieść o... cóż, o jej wartości niech świadczy to, że niemal nic się z niej nie pamięta. Tym samym komiksowy Arrow sięgnął poziomu
Arrow serialowego. Czy może być jeszcze gorzej? Miejmy nadzieję, że nie.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h