Sacha Baron Cohen znany jest głównie z niezwykłej zdolności do przeistaczania się w różne charakterystyczne persony – kazachstańskiego dziennikarza, dyktatora czy homoseksualnego modnisia. Każdy z nich jest odmienny, wyraźny i na pierwszy rzut oka nawet nie przypomina aktora. Wcielenia Cohena dopracowane są w każdym calu, a i aktor posiada niezaprzeczalny dar przeistaczania się, w czym pomagają mu wyćwiczone zdolności operowania głosem i ciałem. Tym razem na tapetę zostaje wzięta małomiasteczkowa mentalność, kibicowskie klimaty, codzienność i otoczenia klasy pracującej zapadłej dziury w Wielkiej Brytanii. Właśnie temu służą postacie, które Cohen tak pieczołowicie stwarza – obśmianiu pewnego wycinka współczesności, choć zazwyczaj satyra ta (głupia, niegłupia, płytka czy wnikliwa – z tym bywa różnie) ginie w powodzi celniejszych lub słabszych żartów. Żartów waginalno-penisalno-analnych, warto zaznaczyć. Nie inaczej jest tym razem. Całość wsadzono w ramy pretekstowej historyjki (choć przecież nikt nie powinien z tego czynić zarzutu) o tajnym agencie, który po niepowodzeniu na misji musi się ukryć, obronić przed MI6, które uważa go za zdrajcę, i oczyścić imię, rozpracowując międzynarodowy spisek. Dość ciekawym wyborem jest obsadzenie Louisa Leterriera na reżyserskim stołku – wyrobnika znanego z Człowieka psa, Transportera, Starcia tytanów, ale i Incredible Hulk. Podkreśla to sensacyjne tło filmu. Najwyraźniej producenci wyszli z założenia, że Cohen zadba o aspekt komediowy, a Leterrier podleje go akcyjnym sosem. Mamy w tym filmie świetną otwierającą sekwencję, w której chaotyczny montaż doskonale współgra z przedstawieniem sytuacji z perspektywy pierwszej osoby (co uzasadnione jest też w fabule; obraz transmitowany jest przez soczewkę – jeden z gadżetów agenta Jej Królewskiej Mości). Doskonale czuć pęd, napięcie i nie tylko czeka się na wynik starcia, ale obserwuje je z podniesionym poziomem adrenaliny. Dalej jest niestety gorzej: sekwencje akcji potraktowane poważnie są sztampowe, nieoryginalne i sprawiają, że spogląda się z wyczekiwaniem na zegarek, a nie z wypiekami na twarzy na kinowy ekran. Montaż i praca kamery są chaotyczne; choć istnieją twórcy, którzy z chaosu uczynili znak rozpoznawczy swojej estetyki, u Leterriera kalejdoskop obrazów pokazuje raczej brak pomysłu na zaaranżowanie tego rodzaju scen. Podobnie jest z intrygą – motywacje antagonisty są żywcem przepisane z najnowszej powieści Dana Browna (co nie jest najlepszą rekomendacją), a sztampa goni sztampę. W Grimsby odnajdziemy każdy trop, z którego śmieją się fani starszych Bondów: sekwencję uwięzienia, przemowę zdradzającą plan itd. Jak widać, największą bolączką sensacyjnego aspektu filmu jest całkowita powaga i brak dystansu, z jakim traktuje się tę historię. Odmierza się ją od linijki według dawno zdezaktualizowanych wzorców, przez co ta ani nie angażuje, ani nie bawi. Nie zaszkodziłoby wzięcie jej w komediowy nawias, tym bardziej że w tych nielicznych momentach, w których twórcy to robią, film wywołuje salwy śmiechu. Ale dobrze, nikt przecież nie idzie na Grimsby, by obejrzeć kolejną Adrenalinę. Idzie się dla wulgarnego humoru, współczesnej satyry, językowych żartów. Tutaj naprawdę trudno powiedzieć więcej niż: dokładnie to dostaniecie. Są fajerwerki w odbycie i żarty z żerowania na systemie pomocy socjalnej, jest sekwencja, której akcja rozgrywa się w macicy słonicy (nie żartuję; potem pojawia się słoń i… To trzeba zobaczyć samemu - świat nigdy już nie będzie taki sam), oraz groteskowa przemowa Nobby’ego na temat miejsca klasy pracującej we współczesnym układzie gospodarczo-politycznym. Znaleźć można żarty, które przemyślano, i żarty, które opierają się na wydawaniu charakterystycznych odgłosów z różnych stron ciała. Albo do kogoś to trafia, albo żenuje. Kwestia gustu. Grimsby nie wychodzi poza standardy wyznaczone przez filmy z tej kategorii – nie zapada w pamięć, ale i potrafi rozbawić, o czym świadczyły reakcje na sali kinowej (dzięki czemu nie czułem się głupio, bo często czuję się głupio, gdy jestem jedyną śmiejącą się osobą). No url Trzeba jednak przyznać, że drugi akt filmu jest pod względem humoru najsłabszy – bohaterowie rzucani są w różne zakątki świata, przez co fabuła traci swój najatrakcyjniejszy kontekst do żartowania: małomiasteczkowe brytyjskie środowisko. Gagi tam są przeciętne i oderwane od całości, choć trafiają się pojedyncze frazy, które trafiają w sedno. W tej części filmu ma też chyba miejsce najbardziej kontrowersyjna sytuacja – żeby zbyt dużo nie opisywać, powiem tylko, że odwołuję się do sceny, w której jedną z bohaterek jest wnętrze słonicy. To naprawdę ostra jazda na krawędzi i podejrzewam, że tyle samo osób rozbawi do przepukliny, co pozostawi zniesmaczonych. W tym momencie ze cztery osoby wyszły z kina, choć mogę tylko zgadywać, że dla nich miarka się przebrała. Aktorsko jest całkiem nieźle, głównie ze względu na duet męskich bohaterów. Mark Strong jest poważny, wpisuje się w archetyp brytyjskiego agenta i z odpowiednią powagą skontrastowaną z otaczającym go absurdem ogrywa wszystkie żarty, co dodatkowo wzmacnia komizm. Cohen jest po prostu Cohenem – Nobby staje się kolejną maską, którą aktor zaczyna żyć i którą w pełni się staje. Szarżuje mocno, ale doskonale wpisuje się to w całość. Uzasadnione wydaje się twierdzenie, że film bez nich nie byłby tak samo zabawny. Szkoda, że zabrakło pomysłu na tło – Rebel Wilson po raz kolejny jest Fat Amy, urocza kobieta do uwiedzenia jest dokładnie tym, stanowcza i zaangażowana koordynatorka z MI6 nie wychodzi poza te ramy i nie dostaje chyba ani jednej kwestii, a udział Penelope Cruz lepiej pominąć milczeniem. Aktorka nie odnajduje się w konwencji, nie jest ani wystarczająco poważna i zdeterminowana, by powtórzyć osiągnięcie Stronga, ani absurdalna i bawiąca się rolą, by bawić w stylu Cohena, przez co pozostawia blade wrażenie. Szczęśliwie Grimsby pozostawia z satysfakcjonującym zakończeniem – finał jest jego najmocniejszym punktem. Co zaskoczyło mnie szczególnie (w porównaniu do chybionego zakończenia Borata), to fakt, jak silnie wybrzmiewają tam zasygnalizowane wcześniej żarty, z jaką konsekwencją domknięte są wątki i, zdawałoby się, porzucone sytuacje (niemal jak w maksymie Czechowa). W strukturze całego filmu pochwalić trzeba kulminację przede wszystkim za powrót do satyrycznego charakteru i narracyjną pieczołowitość – jak dziwnie by to nie brzmiało, gdy uświadomić sobie, o czym ten film jest. To jednak zdecydowanie najmocniejszy punkt obrazu Leterriera, w którym zapomina się o tym, jak często film zmaga się z poszukiwaniem swojej tożsamości (w mdłych scenach akcji i chybionych, melodramatycznych wstawkach podgrywanych przy ckliwej muzyce) i daje się ponieść mocno osadzonym w historii dowcipie. No tak, ale nie zmienia to faktu, że Grimsby posiada bardzo ściśle określone grono odbiorców – dla rozmiłowanych w starannie rozpisanych sytuacyjnych czy językowych komediach film będzie zbyt wulgarny, dla lubiących jazdę po bandzie będzie zaś sposobem na miłe spędzenie wieczoru przy piwie. Lub po piwie, co wydaje się stosownym sposobem przygotowania się do seansu (gdy już będzie na DVD - wiadomo, że do kina nie po piwie!). Jest odpowiednia (czytaj: znaczna) dawka wulgarności, brak świętości (dowcipy z Trumpem i Cosbym potrafią rozbawić) oraz obrazowego dowcipu. Koniec końców jednak Grimsby nie wnosi do gatunku niczego nowego, a te granice, które przekracza, nie pozwolą mu się zapisać w filmowym kanonie. Potrafi być więc okazją, żeby pośmiać się przez 86 minut i czekać na kolejny film Cohena, który będzie tym samym filmem, tyle że za cel obierze sobie uosobienie innego środowiska.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj