Może przy okazji budowania nowej historii powielić sprawdzone, dobre motywy z poprzednich odsłon - jak Przebudzenie Mocy? Może zaryzykować i zerwać ze schematami, spróbować czegoś świeżego, nawet kontrowersyjnego - jak Ostatni Jedi? Ach, chyba najlepiej będzie zebrać wszystkie uwielbiane przez fanów elementy, wrzucić do jednego wora, wstrząsnąć i ulepić z tego finał sagi. Oto Gwiezdne Wojny: Skywalker. Odrodzenie. Czy taki plan może się nie sprawdzić? Owszem - jeśli przy okazji zapomni się o tym, że siłą każdej udanej serii są: konsekwencja, opowieść, przebyta przez bohaterów droga. Nie sposób bowiem ocenić dziewiątego epizodu sagi o tak mocnym statusie kulturowym, utrwalonym w świadomości pokoleń, jak tworu autonomicznego. Nie ma znaczenia, czy - jak twierdzą jedni - pomysłu na wspólną oś fabularną serii nie było, czy jednak twórcy podążali naszkicowaną wcześniej ścieżką. Wzajemne ignorowanie się panów Abramsa i Johnsona morduje jakiekolwiek wrażenie spójnej, przemyślanej ciągłości. Film obnaża powrót Imperatora już na otwarciu, w Star Wars opening crawl. Bohaterowie starają się przekonać widzów, że Palpatine pociągał za sznurki od samego początku. Nie otrzymujemy ani słowa wyjaśnień w kwestiach: jak przeżył, skąd wzięła się jego potężna flota, dlaczego ujawnił się dopiero teraz. Oczywiście, zazwyczaj wiele można sobie dopowiedzieć, w tym jednak wypadku ktoś powinien pokusić się o pewne wyjaśnienia i opowiedzieć tę historię; pozwolić nam uwierzyć w to, że Wielki Plan istniał od dawna i wcale nie jest tak, że to dopisany na ostatniej prostej, w pełni asekuracyjny wątek. Pozbawienie Rey genezy, młodzi użytkownicy Mocy, budzący się nieśmiało do nowego życia Ruch Oporu, supremacja Kylo Rena - te i wiele innych wątków z filmu Riana Johnsona zostało zignorowanych lub skorygowanych. Czy to paniczny strach przed krytyką, czy wielka chęć "posprzątania" (choć sam nie lubię tego określenia) po Johnsonie sprawiły, że Skywalker. Odrodzenie okazał się filmem tak bezpiecznym, po brzegi wypełnionym easter eggami i szczującym fan-serwisem? Fan-serwisem, który, żeby było jasne, nieraz wywołał na moich plecach ciarki, choć po blisko dwóch i pół godziny ciężko było nie mieć wrażenia, że reżyser rzuca w nas tymi smaczkami, mimo tego, że już od dłuższego czasu krzyczymy: okej, było fajnie, ale już wystarczy! Niestety, w Skywalker. Odrodzenie brak miejsca na oryginalność. Dzieje się dużo i szybko, intensywnie, akcja goni akcję, nic nie może tu wybrzmieć, bo zaraz wydarza się coś nowego. Nie ma czasu na rozmowy, chwilę wytchnienia, zbudowanie napięcia. Fabuła czasem próbuje zaskoczyć, ale nawet te zaskoczenia okazują się asekuranckie do bólu. Motywy i wątki z całej sagi są powtarzane i powielane, w różnych tylko konfiguracjach. Nawet próby oszustwa na tym polu okazują się dość nieudolne. Mówiliście, że macie już dość Gwiazd Śmierci niszczących planety i układy słoneczne? W porządku, Death Star no more! Przecież flota niszczycieli, która posiada ogromne działa, zdolne, by zrobić dokładnie to samo, to jednak coś zupełnie innego... Ta eksploracja bliźniaczych wątków i nieustanna renarracja mają w sobie coś, wybaczcie, nekrofilskiego.
fot. Lucasfilm
+76 więcej
Skywalker. Odrodzenie miał szansę uczynić bohaterów interesującymi i zaangażować nas w ich wątki - do tej pory jedyną naprawdę ciekawą i oryginalną postacią był znakomity Kylo Ren, największe dobro nowej trylogii (tak, tak właśnie uważam). Interesująca była też jego relacja z Rey, którą pogłębił Johnson. Ten najmocniejszy komponent Ostatniego Jedi to jedna z tych niewielu rzeczy, które Abrams postanowił kontynuować i pogłębić - była to świetna decyzja, bowiem to dziwaczne połączenie pomiędzy złączoną Mocą dwójką bohaterów, zdolną do przedarcia bariery przestrzeni i fizycznego kontaktu na odległość nawet mimo braku szerszego backgroundu działa znakomicie, jest świeże, intrygujące, niesie ze sobą dawkę emocji. Niestety, w przypadku pozostałych bohaterów jest już gorzej. Widać, że Abrams starał się rozwinąć protagonistów, udało się to znacznie lepiej niż w poprzednich epizodach, niestety, przez brak jakichkolwiek interesujących relacji pomiędzy postaciami, które dopiero teraz miały okazję spędzić trochę czasu razem, ciężko mówić o sukcesie na tej płaszczyźnie. I choć wszyscy tu wciąż się ściskają, mówią o więziach i przyjaźni, pozostaje nam uwierzyć na słowo honoru. Bo Skywalker. Odrodzenie to epizod, w którym ponownie zostają zaniedbane pełnokrwiste związki międzyludzkie. Nie lepiej jest z nowymi bohaterami - nie mają na nic wpływu, a i również nie wchodzą w żadne przekonujące interakcje, które mają jakiekolwiek znaczenie. Po seansie nie pamięta się nawet ich imion.   Gwiezdne Wojny, czy lepsze, czy gorsze, to przede wszystkim bohaterowie. Jesteśmy już właściwie przyzwyczajeni do tego, że od kilku dobrych epizodów nie odczuwamy wagi stawki, jeśli chodzi o samą wojnę. Statki znowu są wielkie, planety znowu wybuchają, kolejna wielka wojna o wszystko trwa - i w porządku, to Star Wars, a pew pew to jedynie tło. Tym bardziej boli zamordowanie najlepszego wątku trylogii, czyli relacji, o której wspominałem. Oto koniec końców finał tego niezwykłego, destrukcyjnego związku kończy się śmiercią Rey, wskrzeszeniem jej, pocałunkiem z Kylo i śmiercią Kylo. Przeczytajcie to zdanie na głos. Brzmi niezgrabnie? Dokładnie tak niezgrabnie, a wręcz kuriozalne, wygląda to na ekranie. Intrygująca relacja została ostatecznie sprowadzona do groteskowego wręcz wątku miłosnego, w którym po długiej walce ta opierająca się Imperatorowi dziewczyna całuje ludobójcę, fakt, chwilę wcześniej nawróconego, ale po latach mordowania i terroryzowania. Choć to tylko jeden z wielu elementów sprawiających, że finałowy pocałunek pomiędzy śmiercią i śmiercią wybrzmiewa tak źle i, przykro mi to pisać, żenująco. I nawet powrót Palpatine'a nie cieszy. Brak szerszych wyjaśnień odziera Imperatora z jego geniuszu. Tutaj to po prostu śmiejąca się i ciskająca prądem kukła, i jakkolwiek wszyscy uwielbiamy śmiech Iana McDiarmida i ubóstwiamy jego "do it!", Sheev okazał się tylko kolejnym wskrzeszonym na siłę lepem na uwagę fanów. Nie wspominając już o tym, że na marne poszło całe poświęcenie Wybrańca, który miał rzekomo przywrócić równowagę. Nie, Sithowie wciąż żyją, mają się dobrze. Waga śmierci w Gwiezdnych Wojnach traci na znaczeniu. Każdy może przecież zaraz wrócić.  Można się też zastanowić nad tym, dlaczego nauka Mace'a Windu poszła w las. Wyobraźcie sobie, że Sheev wciąż nie nauczył się, że ciskanie piorunami w miecz świetlny to nie jest najlepszy pomysł. Z jakiegoś powodu założył, że teraz będzie inaczej. Cóż, kolejnej lekcji nie będzie. Zostanie za to niesmak po tym, że Palpatine został unicestwiony w taki sposób... Szkoda też potencjału postaci Kylo Rena. Adam Driver jak zwykle świetny! Cóż dodać? Ach, oczywiście. Audiowizualnie jest doskonale. Gwiezdne Wojny jeszcze nigdy nie wyglądały tak dobrze. John Williams coveruje własne utwory znane z wcześniejszych odsłon - i robi świetną, jak zawsze, robotę. A teraz pora na mały paradoks, swoiste "mimo wszystko". W tym przesadzonym do bólu żerowaniu na nostalgii w wykonaniu Abramsa jakimś cudem czuć prawdziwą miłość, a nie jedynie rzemieślnicze zabiegi wykalkulowane wyłącznie z obawy przed bojkotem - choć w znacznym stopniu tak właśnie było. Abrams nieudolnie, ale ze szczerego serca stara się zadowolić wszystkich i w wielu przełożonych na język gwiezdnowojennego kina elementach czuć emocje, szacunek i tęsknotę. Nie mogę więc ukryć, że w pewnych momentach Skywalker. Odrodzenie nakarmił mnie tym, co lubię, obdarował mnie ogromem gwiezdnowojennego dobra, przywołał miłe wspomnienia i nie czułem w tym nuty fałszu - i to mimo tego, że ostatecznie poczułem się zaszczuty. Osobiście nie zgadzam się więc z licznymi zarzutami, według których abramsowy finał okazał się pozbawioną duszy skorupą. Dusza tam jest, niestety, to nie wystarcza, bo IX epizod jest najzwyczajniej w świecie filmem źle napisanym i, mam wrażenie, klejonym w strachu przed gniewem fandomu. Gwiezdne Wojny nie umarły, żyją i mają się świetnie, będą trwać, dopóki trwa miłość fanów, filmowców, widzów, nawet jeśli Saga Skywalkerów okazała
się czymś, przy czym nie powinno się już grzebać, nawet jeśli Abrams uparcie reanimował zwłoki, zamiast wprowadzić w życie nowe idee. Nie na taki finał czekałem, ale wierzę, że ta historia otrzyma już to, co jej się należy - święty spokój. Przed kolejnym filmem z uniwersum czeka nas kilkuletnia przerwa, czas na odpoczynek. A potem powrót - znany świat, ale nowe historie. Autonomiczne, świeże. Pozbawione ciężaru kilku dekad dziedzictwa. Na to, wydaje mi się, warto czekać.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj