Historia finału serialu Hawaii 5.0 została rozpisana na dwa odcinki, więc twórcy dali sobie czas, aby dobrze zamknąć tę opowieść ku satysfakcji fanów. Trzeba przyznać, że pomysł, by bezpośrednio odwołać się do wydarzeń z pilota serialu sprzed dekady, jest strzałem w dziesiątkę, bo pozwala zbudować klarowną kulminację drogi bohaterów, która rozpoczęła się od tragedii. Takiej, która koniec końców w ogóle nie została przepracowana, a raczej skutecznie zakopana pod walką o sprawiedliwość na słonecznej wyspie. Widzimy, jak Steve w rocznicę śmierci ojca odczuwa wypalenie, staje się zagubiony w tym wszystkim, co do tej pory napędzało jego codzienność. Jest to motyw o dziwo uniwersalny, z którym łatwo się utożsamić na wielu poziomach. Wiarygodnie przedstawiono rozterki bohatera, a przecież wszyscy wiemy, że w tym serialu tego typu motywy nigdy nie były ani mocną stroną, ani w ogóle nie miały większego znaczenia.
Ważniejsze od samej opowieści okazało się to, co było sercem Hawaii 5.0 przez te lata, czyli autentyczne relacje pomiędzy bohaterami, na które przekładały się prywatne przyjaźnie obsady. Klucz stanowili Steve i Danno, bo to oni byli w centrum, ale kwestia rodziny i całego motywu stała się równie istotna. W jakimś stopniu Hawaii 5.0 duchowo zgrywa się z serią Szybcy i wściekli pod tym względem, bo ohana, jak to często mówią w serialu, to właśnie ta grupa bohaterów. I da się uwierzyć, że podobnie jak w popularnej serii kina akcji, tak ta obsada stała się rodziną w życiu poza kamerami. Kiedy oglądamy wątek postrzelenia Danny'ego, można czuć, że emocje są skutecznie budowane. Następuje swoiste zawieszenie niewiary, bo pomimo tego, że gdzieś z tyłu głowy towarzyszy myśl, że to Hawaii 5.0, więc happy end musi być, to jednak napięcie i niepokój o los Danno staje się motorem napędowym finału. A to jest kluczem do budowy dobrego odcinka, emocji i rozrywki, jakiej oczekujemy.
Wydaje się, że kwestia Danno w powiązaniu z powrotem do śmierci ojca, o którą Steve wciąż się obwinia, staje się istotnym przelaniem czary goryczy. W tym aspekcie finał nie ma większego znaczenia, bo mamy solidne wątki kryminalne, które ogląda się dobrze i nie schodzą poniżej dobrego poziomu tego serialu. Pojawienie się Cole'a stało się dobrym dodatkiem i czuć, że był tutaj większy plan na potencjalne dołączenie go do grupy w możliwym 11. sezonie. Postać dobrze się zgrywa ze Stevem, a to stworzyłoby ciekawą dynamikę w dłuższym rozwoju serialu. Miłym akcentem jest krótki epizod Chucka Norrisa, o którym można powiedzieć tylko tyle, że jest i nadal nie wygląda na swój wiek.
Ostatecznie Steve przez wydarzenia odcinka i finalne zamkniecie sprawy Wo Fata poprzez aresztowanie jego żony, decyduje się odejść z Hawajów. Chce odnaleźć siebie i ten jakże prosty motyw w kontekście tych odcinków i całego serialu staje się niezwykle satysfakcjonujący. Po śmierci ojca rzucił się w wir pracy i tak minęło 10 lat. Działo się przez ten czas tak dużo, że Steve nigdy nie miał życia prywatnego (wszelkie próby spaliły na panewce), a jedyna kobieta, którą kochał, odeszła z przyczyn zawodowych. W momencie zamknięcia ważnego etapu w życiu, jakim było zakończenie wątku Wo Fata i wpływu jego żony na sytuację z pilota, ta pustka w sercu postaci to coś, co wręcz zmusza go do podjęcia tej decyzji. Wydarzenia doprowadziły do przekroczenia granic, więc pod tym względem finał spełnia swoją rolę i satysfakcjonuje.
Koniec końców fabuła finału ma drugorzędne znaczenie, bo jak wspomniałem, relacje bohaterów i aktorów to najważniejszy aspekt Hawaii 5.0. Gdy dochodzi do finałowej sceny pożegnań, szczerość i autentyczność emocji wylewa się z ekranu. A gdy weźmiemy pod uwagę metaforyczność tego momentu (bo przecież wiemy, że zdrowie Alea O'Loughlina to główna przyczyna zakończenia serialu), nabiera to znaczenia. Twórca mówił, że obsada dowiedziała się o kasacji dwie godziny przed nakręceniem tego pożegnania i dlatego też te emocje są tak poruszające. I tym ten finał wygrywa przychylność i zdobywa satysfakcję, bo pojawienie się Katherine w samolocie to taka wisienka na torcie. Happy end, na który Steve McGarrett zasługuje.
Patrząc na pryzmat 10 lat Hawaii 5.0, trudno powiedzieć, że ten serial kiedykolwiek zszedł poniżej jakiegoś solidnego poziomu. Zawsze był lekkim, zabawnym i pełnym akcji serialem kryminalnym z sympatycznymi postaciami, który nie raz pozytywnie zaskakiwał pomysłami. Konwencja rodziny i lekkiego absurdu spisywała się i te 10 lat oglądania było warte czasu. Lekko, przyjemnie, kolorowo i zabawnie. W jakimś stopniu można nazwać Hawaii 5.0 "serialem do kotleta", ale takie niezobowiązujące produkcje też są potrzebne. Zwłaszcza gdy utrzymują dobrą jakość na przestrzeni lat.