Żenujący. Tak wprost określić należy ostatni odcinek Hawaii 5.0. Nie mam w zwyczaju pastwienia się nad serialem i zawsze uciekam od szyderstwa, ale tutaj konieczna jest kategoryczna krytyka. Twórcy sami bowiem ukręcili na siebie bicz i teraz zbiorą lanie.
Osiem minut wystarczyło
Hawaii Five-0, aby potwierdzić obawy o wprowadzonym przed przerwą cliffhangerze i ostatecznie zniszczyć i tak już szczątkową dramaturgię wątku porwanego China. Wiedziałem, że może być źle, ale nie myślałem, że aż tak. Po co była iluzja zagrożenia, jeśli teraz rozmontowano ją w ciągu kilku krótkich chwil. Za pomocą absurdalnej akcji, fortunnym timingiem i tradycyjnie banalną strzelaniną. Na dodatek niepotrzebnie wmieszano w intrygę Adama, a w niewyjaśnionych fabularnie okolicznościach zaginął Danny. Twórcy nie przygotowali się więc ani scenariuszowo, ani logistycznie.
Równie głupi i uproszczony okazał się też niestety wątek Sary. Wydawało się bowiem, że jej rodzina szykowała papiery cedujące opiekę na China, w momencie kiedy życie bohatera wisiało na włosku. Bezsensowne było więc obranie najmniejszej linii oporu i tym samym nieczułe zwieńczenie wątku zagubionego dziecka. To ten właśnie kilkuminutowy początek odcinka najmocniej rzutuje na końcowej ocenie, ponieważ cokolwiek serial chciał tu osiągnąć, szybko zostało to zaprzepaszczone.
Następującą historię w zasadzie możemy rozdzielić grubą kreską. Sprawa tygodnia związana z morderstwem sprzedawcy samochodów wypadła w porządku, typowo rozrywkowo i z ukazaniem nieznanej wcześniej strony Lou Grovera. Motywacje zabójcy były co nieco przesadzone, a fabularne zakręty jak zwykle mocno naciągane (akcja rozegrała się w 24 godziny), ale całość oglądało się nieźle. Główną zaletą odcinka była szkatułkowa konstrukcja, a więc opowieść prowadząca do drugiego dna. Sprawdziło się tutaj wciągnięcie narkotykowych przemytników, co rzucało nowe światło na rozgrywające się wydarzenia i zdecydowanie lepiej je uzasadniało.
Tutaj serial powinien przystopować. Zamiast tego wprowadzono jednak bombę biologiczną i przeforsowano większą skalę zagrożenia. Wypadło to niestety sztucznie, głównie dlatego, że zidiociały kryminalista składał broń w domu, który wynajmował pod swoim prawdziwym nazwiskiem. Sam pomysł takowej eskalacji wyzwań jest bardzo dobry dla serialu, ale został tu fatalnie wykonany. Po łebkach, a zasługiwał na dokładniejsze skupienie i przemyślaną ekspozycję, która skłoniłaby do emocjonalnego zaangażowania.
W kontrze do takowych hollywoodzkich zapędów stały wątki bezdomnego Jerry’ego i speszonego Maxa. Zdecydowanie najciekawsze w odcinku, bo intymne, dobrze uzasadnione i stanowiące życiowy pierwiastek w oderwanej od rzeczywistości historii. Grunt pod zapowiedziane odejście sympatycznego koronera wyłożono z wyczuciem - poczciwa była bowiem obawa bohatera przed rozczarowaniem przyjaźni towarzyszy oraz podejmowane przez niego pokątne działania. Ów wątek rezonował więc silniej z uczuciami widza, niż np. złowróżebna perspektywa śmierci połowy populacji wyspy.
Konkludując, tym razem nie ma jednak usprawiedliwienia dla
Hawaii Five-0, ponieważ serial samoczynnie wepchał się w ślepą uliczkę i boleśnie zderzył ze ścianą. Lepiej dla wszystkich zainteresowanych, aby scenarzyści zostali przy tym, co wychodzi im najlepiej, a nie próbowali penetrować dramaturgicznych rejonów, które są dla nich obce i sprawiają, że w konsekwencji produkcja udaje coś czym nie jest. Rozwijać trzeba się nieustannie, owszem, ale z pomyślunkiem i z duchem wypracowanej charakterystyki. Tutaj zabrakło i jednego i drugiego.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h