W 3. i 4. odcinku Hawaii Five-0 zaskakująco mocno skupiło się na prowadzonym wątku głównym. Takie rozwiązanie zdecydowanie wpływa na korzyść serialu, ale dobre pomysły tradycyjnie już poszły w parze z tymi mniej udanymi.
Po wpadce, jaką był żenujący miejscami drugi odcinek,
Hawaii Five-0 wróciło na właściwe dla siebie tory. W
He Moho Hou (New Player) kontynuowany jest wątek tajemniczego przestępcy zrzeszającego i zabijającego seryjnych morderców. Co prawda funkcjonuje on na drugim planie, ale zawiera zdecydowanie najciekawsze momenty. Z korzyścią dla odbioru całości rozbudowywana jest tu także Alicia Brwon (Claire Forlani), była agentka FBI, która przekonująco pokazuje swój charakter, stanowczość i zaradność (m.in. w naginaniu przepisów). Wchodzi tym samym w ciekawe interakcje z Steve'em, które mogą stać się zalążkiem bardziej intymnego uczucia.
A trzeba powiedzieć, że byłoby ono niezwykle korzystne dla postaci McGarretta. Początek siódmego sezonu pokazuje bowiem, że zarówno on jak i Danny Williams zostali już przez serial wyeksploatowani. Brakuje dla nich wątków pobocznych i świeżych pomysłów na rozwój. Zamiast pełnokrwistymi bohaterami stają się powoli pustymi ucieleśnieniami stereotypów jakie wyobrażają. Danno to więc irytujący zrzęda - najgorszego sortu, bo ani zabawny, ani konstruktywny, a czepiający się wszystkiego. Steve zaś to maszyna bez fizycznych ograniczeń, związanych czy to z przeszczepem wątroby, czy poniesioną raną.
Na ich tle zdecydowanie lepiej i przyjaźniej wypadają Kono i Chin, których wątki są często bardziej zajmujące niż główna fabuła danego odcinka. U tego drugiego rozbudziły się rodzicielskie instynkty, co jest miłą odmianą, a ponadto między nim a uroczą dziewczynką zawiązała się także nić porozumienia i naturalna chemia. Kolejny epizod sugeruje zaś, że z weryfikacji rodziny sieroty narodzi się jeszcze osobna historia. Ciekawie wypada także wątek Kono i jej spotkania z dawną rywalką, dziś już kaleką pogrążoną w osobistych problemach. Za jej przykładem dochodzi tu do ekranowej inkluzji osób niepełnosprawnych, które w rozrywkowych serialach portretowane są rzadko. Scenarzyści zostawiają co prawda oczywiste przesłanie o samodzielności, ale po drodze wertują trudne i nieoczywiste relacje.
Sprawa tygodnia wypada zaś blado, porusza oklepany motyw, a nie sprawdzają się w niej również udziwnienia typu zwłoki spadające z samolotu, czy Kono zapakowana do torby i z zimną krwią rozkładająca napastników podczas wymiany, która przeczy logice pracy policyjnej. Dedukcje prowadzone są natomiast w tradycyjnie żenujący sposób, polegający na streszczaniu tego co właśnie zobaczyliśmy. Wyróżnić należy jedynie scenę pieszego pościgu na piętrowym parkingu, w której udało się zrównoważyć wartką akcję i poczucie humoru. Z perspektywy dotychczasowych epizodów zaobserwować można tu pewną ciekawostkę, bo na przekór nadludzkim możliwościom, McGarrett zalicza kolejne potknięcie. W pierwszym odcinku nie wytrzymał w końcu parkour’owych wyczynów, w drugim zaledwie zremisował w starciu z Agentem Jej Królewskiej Mości, w trzecim to Danny zatrzymał podejrzanego podczas opisywanego pościgu, a w czwartym dał się łatwo zaskoczyć. Jak na jego standardy to prawdziwa czarna seria.
Czwarty epizod, zatytułowany
Hu a’e ke ahi lanakila a Kamaile (The Fire of Kamile Rises in Triumph), już w całości skupił się na przewodniej historii. Poprzez wprowadzenie krótkich retrospekcji pogłębiono dalej charakter Alicii, co nieźle wyjaśniło osobiste zaangażowanie i gorący temperament. Jej samowolka kończy się jednak w spodziewany sposób, choć rozczarowaniem jest wspomniana wyżej łatwość z jaką przestępczyni rozprawia się z McGarrettem. Decyzja o postawieniu na kobietę w roli czarnego charakteru jest świetna, bo świeża i nietypowa. Jedno to jednak zasada kontrastu, a drugie obsadowy wybór - poza psychotycznym spojrzeniem aktorka wypada przeciętnie i mało wiarygodnie. Moment, w którym pozuje w slow motion na tle wybuchającego samochodu Steve’a (efekty praktyczne zawsze na plus) budzi chichot i przywodzi na myśl kino klasy B. Podobny motyw zastosowano niedawno w Arrow i tam współgrał on z konwencją, tutaj niestety nie pasował.
Z podobnych odmętów kiczu wyłoniło się także małżeństwo seryjnych morderców, które przekombinowało oczywiście z uśmierceniem Steve’a i Alicii. Największym i niezrozumiałym zgrzytem odcinka są jednak samoczynnie gojące się rany kłute zadane bohaterom. Po otrzymaniu takiego ciosu ja nie byłbym nawet w stanie napisać poniższej recenzji, McGarrett zaś błyskawicznie odzyskuje siły i zdobywa się jeszcze na akt heroizmu. Scenariusz zapomina zupełnie o poważnych urazach i to zdaje się tutaj właśnie biegnie granica miedzy rzeczywistością, a fikcją - między samoświadomym, aspirującym serialem, a bezpretensjonalną i czasem po prostu głupkowatą rozrywką. Taka jest już jednak konwencja
Hawaii Five-0 i trzeba ją zaakceptować z całym dobrodziejstwem inwentarza. A jest też co pochwalić.
Kapitalnie wypadła bowiem sekwencja wydostawania się z jaskini i walki z napierającą wodą. Od strony technicznej zrealizowaną ją bezbłędnie - czuć było napięcie i tempo, wyróżniała się piękna kolorystyka, a pomimo panującego chaosu zachowano widoczność działań. Bez dwóch zdań była to najlepsza scena opisywanych epizodów, ale pozytywem okazało także zakończenie – swoista porażka bohaterów i nieoficjalna obietnica, że wątek seryjnej morderczyni, jakkolwiek tandetny, jeszcze powróci.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h