Kombinacja serialu Hawaii Five-0 i święta Halloween obdarzona jest nietypowym urokiem. Nieczęsto bowiem można oglądać elementy grozy – choćby te dekoracyjne – wkomponowane w nocny, ale wciąż rajski krajobraz wyspy O’ahu. Intrygująca była już wprowadzająca retrospekcja-opowieść, która całkiem udanie zasugerowała moce nadprzyrodzone. Aż szkoda, że nie zobaczyliśmy więcej lat 40. w takim wystroju, to dopiero byłoby coś świeżego. Zbudowany na owej grozie wątek główny wypadł nieźle, głównie dlatego, że zgrabnie operowano sugestiami o duchach. Motywacja zemsty asystentki okazała się co prawda, typowo dla konwencji, pokrętna, ale można przymknąć na nią oko, skoro ostatecznie wypadła z korzyścią dla całości. Dużo ciekawsza od rozwiązywania intrygi była bowiem sama otoczka – rozkopywanie grobów, eksploracja i wyjaśnienie tajemnic nawiedzonego domu, podejrzany magik czy nawet dyskusje o hochsztaplerstwie związanym z przywoływaniem zmarłych. Ucieszyć mógł także nieoczekiwany powrót Maxa, który zgodnie ze swoją tradycją hołdował filmowemu dorobkowi Keanu Reeves’a i tym razem przebrał się za Johna Wicka. (Swoją drogą to poboczny detal, który pokazuje jak szybko i sprawnie film ten wyrył się w popkulturowej świadomości.)
źródło: CBS
Gorzej wypadł drugi plan, na którym ponownie znaleźli się Kono i Adam. Ich wątek zaczynał się nieźle, wędrowanie nocą po lesie obiecywało trochę strachu, ale zamiast tego serial skręcił w podrzędne kino grozy bez faktycznej grozy. Może nie chciano powtórzyć motywu sprzed roku, kiedy samotny spacer zaliczył Danno z córką? Wrzucenie halloweenowego kultu morderców rozczarowuje, bo zrobione jest po łebkach i bez skupienia. Na rozbudowę nie było ekranowego czasu – a szkoda, bo potencjał był – ale nawet w tych kilkunastu minutach osiągnięto niechlubne stężenie głupotek. Takich jak absurdalna sekwencja bohaterów uwalniających się z kajdan, w której Kono rzuca kluczyki stopami, a latająca siekierka szczęśliwie ją później oswobadza. Problemem jest tu także humor i żarciki zaserwowane w nieodpowiednich miejscach, jak np. roześmiany chwilę wcześniej Adam. To generalnie uwaga do całego odcinka, bo jeśli pamiętacie ten sprzed roku, to tam z korzyścią dla odbioru udało się zachować więcej powagi i horroru. Tym razem nie pomogła także kolejna miałka strzelanina, w której nie wykreowano ani odrobiny poczucia zagrożenia, choć była ku temu przednia okazja (zabunkrowanie się w domu i natarcie psychopatów). Szczęśliwy ratunek poprowadzony poza kadrem potwierdził, że próbowano wcisnąć tu za dużo akcji i to nie do końca się sprawdziło. Czasem mniej znaczy więcej i taki właśnie był ciepły, skromny motyw rodzinny, który w tle przeplatał się jeszcze z fabułą odcinka. Sceny Jerry’ego (ubranego w świetny kostium!) zajmującego się Grace i Charliem oglądało się zaskakująco przyjemnie, a jego entuzjazm potrafił zarazić. To osobliwe jak w perspektywie 7 sezonów możemy oglądać dorastającą i dojrzewającą młodą aktorkę wcielającą się w córkę Danno, która niegdyś była tylko urocza, a teraz odgrywa fazę buntu. Talentem co prawda dalej nie błyszczy, ale ważne jest zaproponowane przesłanie, że ten raz do roku można odnaleźć w sobie dziecko i po prostu dobrze się bawić. Taki był to właśnie odcinek Hawaii Five-0.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj