Finałowe odcinki seriali Marvel Studios i Disney+ miały różny poziom, ale do pewnego stopnia oferowały sprawnie zrealizowane widowiska z próbą domknięcia kluczowych wątków. Ostatni odcinek oznaczał zawsze zakończenie pewnego etapu w życiu bohaterów, a także otwierał ich na nowe i dawał szansę na dalszy rozwój. Nie inaczej jest w przypadku Hawkeye'a. Clint i Kate dojrzewają do ważnych dla siebie decyzji i wreszcie tworzą duet superbohaterów, który tak pokochali fani z komiksów. Finał nie mógł być jednak tak słodki... Hawkeye jest przyjemną w odbiorze produkcją, która od samego początku zaskakuje świetnymi kreacjami aktorskimi. Jeremy Renner i Hailee Steinfeld doskonale czują się w swoich rolach. Aktorka nie w każdym odcinku miała okazję pokazać coś więcej, ale niewątpliwie zespoliła się ze swoją postacią i trudno byłoby wyobrazić sobie kogoś innego na jej miejscu. Dokładnie taka sama sytuacja miała miejsce w przypadku Kingpina granego ponownie przez Vincenta D'Onofrio, podziwianego wcześniej w innej wersji tej postaci w serialu Daredevil od Netflixa. Każda rozsądna w tym biznesie osoba wiedziała, że próba zmiany może zwyczajnie skończyć się fiaskiem. D'Onofrio powraca, ale nie dla wszystkich fanów jest to powód do świętowania.
marvel
Zanim jednak przejdę do Szefa i wszelkich kontrowersji z nim związanych, muszę napisać, że finałowy odcinek daje kapitalną rozrywkę. Przyjęty przez twórców komiksowy, momentami groteskowy ton działa kapitalnie. Wielka szkoda, że serial nie prezentował się tak przez cały sezon, a serwował nam gryzące się ze sobą połączenie humoru i powagi. W ostatnim odcinku hamulce puszczają! Nie było jednak szans na zrobienie najlepszego finału w historii MCU, bo  formuła sześciu odcinków tym razem się nie sprawdziła. Okazuje się, że wcześniejsze nierówne tempo oraz oszczędne zarysowanie stawki wpłynęły na ostatni odcinek, do którego napakowano wszystkich bohaterów.  Wyciąganie z niego poszczególnych elementów dawało dużo przyjemności. I chociaż nie zawsze było to czynione z ładem i składem, to jednak mimo wszystko udało się zagwarantować sporo ciekawych motywów. Clint Barton i Kate Bishop wreszcie stali się zgranym duetem. Sprawnie nakręcone walki dawały przyjemność z obserwowania w akcji specjalnych strzał. Widoczne stały się jednak fabularne dziury - np. nagłe pojawienie się Jacka, który nie miał nawet okazji porozmawiać z Eleanor, a także spodziewana, ale słabo zarysowana przemiana Echo. To pokazuje, że twórcy musieli iść na pewne ustępstwa od strony narracyjnej, a szkoda, bo wystarczyło wcześniej skrócić niektóre wątki i skupić się bardziej na tych istotnych.  Rozrywkowa strona finału wybrzmiewa, ale całkowicie ulatuje część emocjonalna tej produkcji. W ostatnim odcinku nie powinno się wprowadzać tak ważnej postaci jak Kingpin! Trudno przez to uwierzyć w stawkę towarzyszącą wątkowi Mayi. Także pojawienie się Yeleny było podbudowane wcześniejszymi historiami, ale w samym serialu nie zostało poprowadzone najlepiej. Do końca nie rozumiem, dlaczego Czarna Wdowa wybrała pięści i chęć zemsty na Bartonie, ale może wyładowanie tej agresji pozwoliło bohaterce na pogodzenie się ze stratą? Nie był to najlepiej napisany moment, ale znowu - aktorzy unieśli to na swoich barkach, a chemia między Yeleną i Kate wynagradza pewne niedociągnięcia. Dziwne wydało mi się także stwierdzenie Clinta, że on i Kate są partnerami, chociaż nie tak dawno bohater robił wszystko, aby dziewczyna zrezygnowała i zajęła się czymś bezpiecznym. Jako widzowie zmuszeni jesteśmy kupować pewne skróty myślowe serwowane przez twórców.
Vincent D'Onofrio wyróżnia się nieznacznie od swojego wcielenia z serialu Daredevil, dzierżąc w ręku berło i nosząc kapitalną, hawajską koszulę pod białą marynarką.
Kingpin wreszcie pojawia się w Kinowym Uniwersum Marvela i nieprzypadkowo wielu fanów ostrzyło sobie zęby na jego udział w tej produkcji. Vincent D'Onofrio wyróżnia się nieznacznie od swojego wcielenia z serialu Daredevil, dzierżąc w ręku berło i nosząc kapitalną, hawajską koszulę pod białą marynarką. Sama jednak gra aktorska - drgająca powieka i tembr głosu - od razu mówią nam, że mamy do czynienia z gościem, z którym lepiej nie zadzierać. Nie jest to Szef, który mieszka na ostatnim piętrze wielkiego drapacza chmur, co może gryźć się z wyobrażeniami fanów komiksów. Przecież Kingpin nie jest na samym dole mafijnej hierarchii. Ze wcześniejszych retrospekcji wiemy, że w branży działa już naprawdę długo. W jednej ze scen Fisk podkreśla nawet, że to on rządzi miastem - trudno mu wierzyć, bo wysyła do boju z Avengerem gości w czerwonych dresach i kominiarkach. Być może nie jest to jednak jego wina, a właśnie twórców serialu, którzy wprowadzili go zdecydowanie za późno i nie mógł zbudować wokół siebie odpowiedniej aury.
fot. materiały prasowe
+5 więcej
Wielu obawiało się, że bohaterowie Netflixa w MCU zostaną ugrzecznieni. I mamy całkiem ironiczne wrzucenie walczącego Kingpina z Kate do sklepu z zabawkami. Metakomentarz? A może przypadek? Nie wiem, ale nie ma to większego znaczenia, bo Wilson Fisk we wspomnianej hawajskiej koszuli z berłem i śmiesznym kapeluszem pasuje do tej groteskowej całości i wyróżnia się od wersji z Netflixa. Nie traci powagi, bo gra aktora sprawia, że czuje się do niego respekt. I tutaj dochodzimy do momentu, który dla wielu widzów mógł okazać się kontrowersyjny - Echo postanawia bowiem wymierzyć z pistoletu do swojego szefa i prawdopodobnie go zabija. Wcześniej widzimy ich razem tylko przez kilka sekund, ale zdążyli sobie wyznać miłość. Scenarzyści dają nam sugestie, że coś między nimi było, ale historia nam tego nie pokazała. Od strony konceptualnej zdecydowanie coś tutaj nie zagrało i moment oddania strzału pozbawiony jest dramaturgii. Moja teoria jest taka, że śmierć poza kadrem nigdy nie jest ostateczna i Kingpin powróci. Nie wierzę, że twórcy wpadliby na tak przestrzelony pomysł, aby promować serial o Echo w taki sposób. Widać, że Maya Lopez staje się dobrą osobą, więc wszystko trzymałoby się nawet kupy, gdyby nie fakt, że zabiła człowieka. Dlatego nie wierzę w sytuację, która nie została pokazana na ekranie.  Odpowiedź podpowiadają nam przede wszystkim komiksy. Po więcej informacji odsyłam tutaj.  Nieskrępowana rozrywka, świetnie nakręcone starcia, a także wybuchające, zmniejszające i rozpylające gaz strzały. Było w finale Hawkeye'a naprawdę dużo widowiskowych rzeczy, a scenariuszowe niedociągnięcia powodują jeszcze większy niedosyt. Szkoda, że nie udało się pokazać należycie motywacji Echo i Yeleny. Za mało było czasu na zaakcentowanie udziału w tej produkcji Jacka i Kingpina. Wystarczyło zmniejszyć liczbę wątków, skupić się na Bartonie i Bishop, dać im okazje do bycia ze sobą i systematycznego konfrontowania się z pojawiającymi się zagrożeniami.  Komiksowa umowność finału wypada kapitalnie i gdyby cały serial był utrzymany w tonie sowy kradnącej zmniejszony samochód Dresiarskiej Mafii, to ostateczna ocena mogłaby być wyższa. Szóstka widoczna na górze strony nie jest notą za finał, a raczej za całokształt podjętych decyzji i niewykorzystany potencjał.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj