Główną bohaterką High Fidelity jest Rob, właścicielka sklepu z płytami muzycznymi – outsiderka w każdym tego słowa znaczeniu, od dredów i tatuaży począwszy, na specyficznym usposobieniu skończywszy. Poznajemy ją w przełomowym momencie życia, mianowicie w chwili, w której rzuca ją (kolejny) chłopak – ten, wydawałoby się, jedyny. Przez wszystkie następne odcinki będziemy towarzyszyć Rob w robieniu rachunku sumienia i w desperackiej próbie dojścia do tego, co tak naprawdę jest z nią nie tak, skoro rzucają ją kolejni partnerzy – nie tylko faceci, ale także kobiety. Serial Hulu bazuje na filmie pełnometrażowym znanym w Polsce jako Przeboje i podboje, jednak tym razem główną rolę powierzono kobiecie. Zoë Kravitz nadaje swojej bohaterce tyle charyzmy, ile tylko może, doskonale oddając jej alternatywny temperament i wyrazistą osobowość. Aktorka wypada w swojej roli przekonująco i stara się zbudować postać wiarygodną, naturalną, z wadami, jakie ma każdy. Efekt psuje jednak fakt, że Rob jest bohaterką po prostu kiepsko rozpisaną - nie trzeba wiele czasu by odkryć, że to niedojrzała emocjonalnie dziewczyna, która zachowuje się jak chorągiewka na wietrze. Chce chodzić na randki, a jednocześnie nie chce; chodzi z mężczyznami do łóżka, a jednocześnie nie jest gotowa na związek; marzy o stałej relacji z konkretnym partnerem, a jednocześnie ucieka na widok pierścionka zaręczynowego... Po kilku tego typu scenach z jej udziałem narodziło się we mnie lekkie poirytowanie wobec tej postaci - trudno tak naprawdę z nią sympatyzować, bo momentami zachowuje się po prostu dziwnie. Przez cały czas trwania serialu nie otrzymujemy wystarczającego wyjaśnienia, które mogłoby jakkolwiek pomóc w zrozumieniu jej postępków. High Fidelity chyba wpadło w pułapkę bycia "zbyt lekkim" - twórcy nawet główną bohaterkę potraktowali pobieżnie i mimo poświęcania jej większości czasu ekranowego, nawet nie starają się zajrzeć w jej wnętrze by pokazać coś ambitniejszego. Takie przynajmniej odniosłam wrażenie, przez co odbiór tego tytułu uznaję za dziwnie płaski. Jak na melomankę przystało, Rob w każdej wolnej chwili otacza się muzyką – w serialu słyszymy ją zarówno z offu, jak i z odbiorników czy słuchawek głównej bohaterki. I rzeczywiście, ścieżka dźwiękowa należy do najmocniejszych punktów całej produkcji – słyszymy znane przeboje, które świetnie ilustrują to, co dzieje się w życiu osobistym dziewczyny. Gdy jest weselej, towarzyszą nam pozytywne nuty, gdy smutniej, robi się przygnębiająco. Twórcy mają wyczucie jeśli chodzi o dobór muzyki do poszczególnych scen, ale jednocześnie nie wychodzą poza granice bezpieczeństwa – żaden z utworów nie szokuje ani nawet nie zaskakuje, a cały soundtrack oparto o - świetne, jednak wciąż - szlagiery. Nie zauważyłam tu żadnego nieoczywistego czy choćby bardziej współczesnego tytułu jeśli chodzi o muzykę - mamy klasyki, klasyki i jeszcze raz klasyki. Zaznaczę, że nie oglądałam oryginalnego filmu, na bazie którego powstał serial, jednak bez większej trudności mogę wyobrazić sobie, że taka sama muzyka pasowałaby także do świata sprzed dwudziestu lat - tymczasem ta historia jest już wyraźnie osadzona we współczesności. Zapewne miało być to zagranie nostalgiczne; być może w ten sposób chciano przekonać do serialu fanów pierwowzoru - jednak to wszystko sprawia wrażenie wtórnego. Muzycznie jest bardzo dobrze, ale czy nie mogło być oryginalniej? Nie do końca przekonuje mnie także sama formuła serialu. Przez to, że w całym sezonie tak kurczowo trzymamy się sercowych rozterek Rob, całość wydaje się momentami infantylna – jakbyśmy cały czas siedzieli w czyimś pamiętniku i odcinek w odcinek czytali o miłosnych podbojach. Nie pomaga temu także fakt, że główna bohaterka co jakiś czas patrzy w kamerę i dopowiada niektóre kwestie jako narrator całej opowieści, doskonale wiedząc, że jest obserwowana przez widzów. Mamy tu zatem do czynienia ze złamaniem czwartej ściany, jednak nie wynika z tego nic odkrywczego – jedynym celem kwestii mówionych Rob jest jej podzielenie się z widzem wątpliwościami lub spostrzeżeniami, które jej w duszy grają. W pewnym momencie zwyczajnie się to wszystko nudzi, a wielkie dramaty sercowe, których doświadcza dziewczyna, po prostu przestają interesować. Do plusów natomiast można zaliczyć grę aktorską drugiego planu. Biorąc pod uwagę, że w fabule Rob cofa się do wszystkich swoich poważniejszych związków i historii z nimi związanych, mamy możliwość wglądu do życiorysów wielu różnych bohaterów, takich, którzy w barwny sposób różnią się od siebie. W obsadzie błyszczy zwłaszcza Da'Vine Joy Randolph, która wciela się w mówiącą co myśli przyjaciółkę głównej bohaterki. Postać wyraźnie ma na celu rozładowywanie atmosfery i wprowadzenie w to wszystko wyraźnego elementu komediowego. Sprawdza się to bardzo dobrze – aktorka ma w sobie niezmierzone pokłady charyzmy i wystarczy sama jej modulacja głosem, by zwyczajnie zaśmiać się przed ekranem. Widać także, że obsada świetnie bawiła się przy realizacji i ta energia między jej członkami rzeczywiście widoczna jest podczas seansu. Koniec końców jednak, High Fidelity to serial po prostu przeciętny. Historia sercowa jakich wiele, tak naprawdę nieprowadząca do niczego szczególnego. Przez dziesięć półgodzinnych odcinków możemy wyrobić sobie jakieś zdanie o głównej bohaterce, jednak mimo spędzania z nią czasu, ja sama nie poczułam się szczególnie zaangażowana w jej wielką misję dojścia do samej siebie. Rozumiem, że zamysłem było przedstawienie historii lekkiej, może trochę przekoloryzowanej, takiej, którą można niezobowiązująco odtworzyć na ekranie w wolny wieczór. Jednak nawet na tego typu gatunek, mało w tym werwy, energii i iskry, która przytrzymałaby mnie przy ekranie. Plus za warstwę dźwiękową i grę aktorską. Cała reszta szybko uleci z głowy.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj