Jeśli czytaliście książkę Wieżowiec autorstwa J.G. Ballarda, na podstawie której powstał High-Rise, to wiecie mniej więcej, czegoś się spodziewać. Kluczowe jest tutaj wyrażenie „mniej więcej” – Wheatley bowiem rzeczywiście garściami czerpie z Ballardowskiego oryginału, ale nie ma odwagi, by pójść na całość. W wyniku tego film nie jest tak prowokujący, obrazoburczy i śmiały w łamaniu kolejnego tabu, jak mógł być. Reżyser z jakiegoś powodu się hamuje, skupiając mocno na wymuskaniu estetycznym swojego dzieła. To właśnie walory estetyczne są w High-Rise najlepsze. Formalnie film stoi na najwyższym poziomie. Zachwycają kolejne kadry, cięcia montażowe, muzyka i sam sposób realizacji. Dla oczu, uszu i zmysłów to uczta, która zaspokoi nawet najbardziej wyrafinowane podniebienia. Są momenty, gdy w tej doskonałej formie można się zatracić. I to są te najlepsze momenty. Kiedy wracamy do rzeczywistości, z łatwością można dojrzeć luki treściowe w tym misternie uformowanym dziele. No url Zdaje się, że Wheatley chciał pokazać tak wiele rzeczy naraz, że w ostateczności na żadnej nie skupił się wystarczająco mocno. Owszem, mamy tu diabelnie dobry portret społeczeństwa, który choć osadzony jest w filmowych latach 70., to doskonale pasuje do współczesności. Reżyser śmiało obnaża kolejny wady społeczne i wyśmiewa ludzkie absurdalne starania, by utrzymać wszystko w stanie idealnym. Bohaterowie High-Rise tak bardzo starają się utrzymać się w swoich rolach, że ledwie maleńka rysa jest w stanie ich całkowicie złamać, doprowadzić do upadku - tak jak szczelina w budynku, która może sprawić, że runie on niespodziewanie. Problemem High-Rise jest jego alegoryczność, z której reżyser nie potrafił uczynić mamiącej przynęty. Tak jak udaje się to w książce Ballardowi, tak jak ukazywanie kolejnych etapów upadku społeczeństwa, stadialności zezwierzęcenia i dewaluacji człowieczeństwa w powieści pochłania, szokuje i nadaje tempo, tak film nie potrafi oddać tych emocji. Zatracamy się w pięknej, chłodnej, sterylnej formie, ale jedynie ślizgamy się po powierzchni głębszych treści. Nie ma bowiem do nich dostępu. W bohaterze Toma Hiddlestona każdy może odnaleźć kawałek siebie, bo to taki everyman, zawieszony między dwoma podejściami do przeżywania – tym zimnym i sterylnym a tym pierwotnym i zwierzęcym. Robert Laing ostatecznie nie zajmuje strony, tak jak i High-Rise, który nie może się zdecydować, czy chwytać za gardło formą, czy pogłębić treść i sukcesywnie zwiększać dawkę emocjonalną. Stojąc w rozkroku, trudno bowiem wskazać stronę.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj