High-Rise: Ideał sięgnął bruku – recenzja
Data premiery w Polsce: 15 kwietnia 2016High-Rise to film, po którym najlepiej niczego nie oczekiwać. Dzięki temu mniej rozczarowuje, a może i pozytywnie zaskoczy.
High-Rise to film, po którym najlepiej niczego nie oczekiwać. Dzięki temu mniej rozczarowuje, a może i pozytywnie zaskoczy.
Jeśli czytaliście książkę Wieżowiec autorstwa J.G. Ballarda, na podstawie której powstał High-Rise, to wiecie mniej więcej, czegoś się spodziewać. Kluczowe jest tutaj wyrażenie „mniej więcej” – Wheatley bowiem rzeczywiście garściami czerpie z Ballardowskiego oryginału, ale nie ma odwagi, by pójść na całość. W wyniku tego film nie jest tak prowokujący, obrazoburczy i śmiały w łamaniu kolejnego tabu, jak mógł być. Reżyser z jakiegoś powodu się hamuje, skupiając mocno na wymuskaniu estetycznym swojego dzieła.
To właśnie walory estetyczne są w High-Rise najlepsze. Formalnie film stoi na najwyższym poziomie. Zachwycają kolejne kadry, cięcia montażowe, muzyka i sam sposób realizacji. Dla oczu, uszu i zmysłów to uczta, która zaspokoi nawet najbardziej wyrafinowane podniebienia. Są momenty, gdy w tej doskonałej formie można się zatracić. I to są te najlepsze momenty. Kiedy wracamy do rzeczywistości, z łatwością można dojrzeć luki treściowe w tym misternie uformowanym dziele.
Zdaje się, że Wheatley chciał pokazać tak wiele rzeczy naraz, że w ostateczności na żadnej nie skupił się wystarczająco mocno. Owszem, mamy tu diabelnie dobry portret społeczeństwa, który choć osadzony jest w filmowych latach 70., to doskonale pasuje do współczesności. Reżyser śmiało obnaża kolejny wady społeczne i wyśmiewa ludzkie absurdalne starania, by utrzymać wszystko w stanie idealnym. Bohaterowie High-Rise tak bardzo starają się utrzymać się w swoich rolach, że ledwie maleńka rysa jest w stanie ich całkowicie złamać, doprowadzić do upadku - tak jak szczelina w budynku, która może sprawić, że runie on niespodziewanie.
Problemem High-Rise jest jego alegoryczność, z której reżyser nie potrafił uczynić mamiącej przynęty. Tak jak udaje się to w książce Ballardowi, tak jak ukazywanie kolejnych etapów upadku społeczeństwa, stadialności zezwierzęcenia i dewaluacji człowieczeństwa w powieści pochłania, szokuje i nadaje tempo, tak film nie potrafi oddać tych emocji. Zatracamy się w pięknej, chłodnej, sterylnej formie, ale jedynie ślizgamy się po powierzchni głębszych treści. Nie ma bowiem do nich dostępu.
W bohaterze Toma Hiddlestona każdy może odnaleźć kawałek siebie, bo to taki everyman, zawieszony między dwoma podejściami do przeżywania – tym zimnym i sterylnym a tym pierwotnym i zwierzęcym. Robert Laing ostatecznie nie zajmuje strony, tak jak i High-Rise, który nie może się zdecydować, czy chwytać za gardło formą, czy pogłębić treść i sukcesywnie zwiększać dawkę emocjonalną. Stojąc w rozkroku, trudno bowiem wskazać stronę.
Poznaj recenzenta
Katarzyna KoczułapDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat