Przeszło rok temu, w recenzji 4 sezonu House of Cards, nieco asekuracyjnie pytałem Was i siebie samego, czy formuła serialu nie uległa przypadkiem wyczerpaniu? Posypuję głowę popiołem: nie mogłem być w większym błędzie. Piąta odsłona serii, najmroczniejsza i najbrutalniejsza z dotychczasowych, nie pozostawia nam żadnych złudzeń – produkcja Netfliksa to najlepszy dramat polityczny ostatnich lat. W trakcie ukazywania zagłady Białego Domu Underwoodów twórcy nie zamierzają brać żadnych jeńców. Spiski, knowania, intrygi, morderstwa, walka na wyniszczenie i ogłupianie amerykańskiej opinii publicznej zostają jeszcze spotęgowane do tego stopnia, że widz będzie miał spory problem z odnajdywaniem się w meandrach tej znakomitej, politycznej partii szachów, jaką zaproponowali scenarzyści. Gdzieś po drodze część z nas może odnieść wrażenie, że cała rozgrywka jest tym razem grubymi nićmi szyta. Nic bardziej mylnego. Zaufajcie Frankowi i poczekajcie do ostatniego odcinka, a spojrzycie na to, co zobaczyliście do tej pory, z zupełnie nowej, jakże odświeżającej perspektywy. Nie przechodźcie nad dwiema otwierającymi ten sezon sekwencjami do porządku dziennego. To tutaj zostają położone fundamenty pod to wszystko, co zobaczymy w kolejnych odcinkach. Uspokajający głos Claire zapyta przecież przygotowujących się do wyborów Amerykanów o to, jakiego kraju sobie życzą? Wypowiedź ta znajduje doskonały kontrast w przemówieniu Francisa w Izbie Reprezentantów. To nawet nie prezydent najpotężniejszego państwa na świecie, ale pies zerwany ze smyczy, którego oratorskie popisy przypominają poniekąd ujadanie rasowego dobermana i mają jeden cel zasadniczy: wywołanie chaosu. Administracja Underwoodów musi zmierzyć się z konsekwencjami zabójstwa Jima Millera, zbliża się dzień wyborów, w których coraz większe szanse wydaje się mieć Will Conway, narasta zagrożenie ze strony ICO, odpowiednika ISIS z realnego świata, dziennikarze Washington Herald są bliżsi ujawnienia szokujących kulisów uzyskania władzy przez urzędującego prezydenta a Kongres planuje powołać specjalną komisję, która ma zbadać słuszność wypowiedzenia przez szefa rządu wojny islamskim bojownikom. Biały Dom lada chwila będzie trząsł się w posadach; skoro już idzie na dno, to Frank i Claire zadziałają tak, by cały kraj został zdestabilizowany - pomocna w tym okaże się technologia. Jak, nomen omen, domki z kart padają kolejne ostoje amerykańskiej demokracji: przynależność polityczna w Kongresie traci na znaczeniu, republikanie pomagają demokratom i odwrotnie, konstytucja staje się zabawką w rękach Underwoodów a instytucja wyborów z biegiem czasu będzie mieć taką powagę, jak zabawy dzieci w piaskownicy. Przez cały 5 sezon będziemy mieć wrażenie, że scenarzyści wykonali tytaniczną pracę, by znaleźć oryginalną i odświeżającą recepturę fabularną, której nieco zabrakło w dwóch poprzednich odsłonach serii. Udaje się to przede wszystkim za sprawą znakomicie przemyślanej struktury narracji, od eksperymentowania z chronologią począwszy, na nieustannym wprowadzaniu widza w kontekstowe pułapki skończywszy. I tak sytuacje wydające się mieć małe znaczenie dla całej historii będą powracać ze zdwojoną siłą, by przywołać tylko wybuch Conwaya w trakcie rozmowy z pilotami. Jeszcze lepiej prezentuje się fabuła w skali makro – irracjonalne na pierwszy rzut oka wątki rezonują w ramach większej układanki, która koniec końców okazuje się niczym więcej niż niecnym i szpetnym planem Franka na przedłużenie obecności Underwoodów w Białym Domu. W tego typu zabiegach pomaga jeszcze osobliwa korespondencja twórców serialu z dzisiejszym światem polityki. Sprawa Aidana Macallana skojarzy nam się przecież z losami Edwarda Snowdena, manipulacje wyborcze z działaniami agencji NSA, istotna stanie się (nie)umiejętność współpracy USA i Rosji w czasie wojny z ICO, pojawi się również kwestia podejścia do syryjskich uchodźców. Na całe szczęście nikt tu nie chce bawić się w moralizatorstwo - nawet imitujące rzeczywistość aspekty ostatecznie zostają ukazane jako ważkie, choć niekoniecznie decydujące elementy politycznej rozgrywki. Będzie też coś niepokojącego w niektórych przemówieniach Franka. Jego populistyczne zapędy jeszcze przybiorą na sile, gdzieś na najgłębszym poziomie kojarząc się nam z przemowami Donalda Trumpa. Nawet w tych chwilach twórcy nie chcą jednak przekonywać o swoich sympatiach politycznych. W tym całym waszyngtońskim rozgardiaszu po raz kolejny główną rozgrywającą jest de facto makiaweliczna Claire. Nie dajcie się zwieść pozorom: choć Underwoodowie wydają się razem silni jak nigdy dotąd, to ich wojna nadal trwa, o czym bodajże najlepiej przekona Was ostatnia scena 5 sezonu. Teoretycznie to Frank rozdaje karty, a kolejni bohaterowie, z Dougiem na czele, systematycznie stają się marionetkami w jego rękach. Siła postaci prezydenta tkwi w jego swoistym wycofaniu z zasadniczej areny rozgrywki - podobnie jak w pierwszych dwóch odsłonach serii wydaje się raczej rządzić z tylnego fotela. Kevin Spacey i Robin Wright wspinają się na wyżyny swoich umiejętności aktorskich, jeszcze mocniej akcentując te niuanse i subtelności, które w ich bohaterach uwielbiamy. Nie ma więc przypadku w tym, że w 5 sezonie serialu nowych postaci jest relatywnie mało. Na szczególną uwagę zasługuje jednak oszczędny i jednocześnie sugestywny występ Campbell Scott w roli Marka Ushera. Bodajże najlepiej wpisuje się on w myśl przewodnią tej odsłony serii: nawet krwawa rewolucja Underwoodów może pożreć własne dzieci. O ile jednak Usher na takim podejściu zyskuje, o tyle nasi starzy, dobrzy znajomi – Doug Stamper, Seth Grayson, LeAnn Harvey czy Cathy Durant – staną się z biegiem czasu istotami zezwierzęconymi, zupełnie odartymi z resztek człowieczeństwa przez wciąż szerzącą przecież terror prezydencką parę.
fot. Netflix
Bohaterowie wydają się więc być nieustannie sfrustrowani, jakby balansowali na granicy załamania nerwowego. Widać to najlepiej na przykładzie tryskającego pozornym szczęściem małżeństwa Conwayów – ich historia pokaże nam, że bezwzględny świat polityki nie jest miejscem dla niecierpliwych, którzy rzucają wyzwanie starym wyjadaczom. Tego typu zabiegi są doskonałym punktem wyjścia do serwowania widzom nieustannych twistów fabularnych. Problem polega na tym, że to dla całego sezonu miecz obosieczny. Wydaje się, że nowi showrunnerzy produkcji (Beau Willimon sam zaangażował się w politykę) – Frank Pugliese i Melissa James Gibson – mają bardzo konkretną wizję tego, co dalej począć z bohaterami. Niekiedy będziemy jednak odnosić wrażenie, że z prędkością karabinu maszynowego chcą nas raczyć coraz bardziej odrealnionymi sytuacjami, bo tylko takie mogą zaszokować współczesnych widzów. Jest tu więc miejsce na przerabiany już w Veep wyborczy remis, nieustanne zmiany na stanowisku szefa rządu USA, spychanie prominentów politycznych ze schodów czy wzmagająca się aktywność wojskowa Rosji na... Antarktydzie. Oczywiście rzeczywistość polityczna również potrafi zaskakiwać, ale sekwencja wydarzeń ukazanych w 5 sezonie House of Cards wydaje się wysoce nieprawdopodobna, nieco redukując dawne wrażenie, że mamy tu do czynienia z produkcją potrafiącą symulować mechanizmy rządzące realnym światem. Nazwijmy też rzeczy po imieniu: wątek Toma Yatesa, choć ostatecznie rozwiązany, niejednokrotnie nas w tej odsłonie serii znuży, jakby za każdym razem w trakcie obecności tej postaci na ekranie twórcy chcieli nam serwować odgrzewane kotlety w postaci mezaliansu chłodnej i wyniosłej damy z nieco fajtłapowatym inteligentem. Na powtórkę z Lady and the Tramp nie liczcie. W stwierdzeniu, że polityka jest brutalna, nie ma już nic odkrywczego. Współczesna rzeczywistość potwierdza zasadność tego założenia na każdym możliwym kroku. Swego czasu w polskiej sferze władzy krążyło wymowne sformułowanie: "Teraz, kurwa, my". Upiorną wariację na jego temat znajdziemy również w ostatnim ujęciu 5 sezonu House of Cards – wzmocni ją jeszcze tak charakterystyczne dla tej produkcji łamanie czwartej ściany. Właściwie w tym momencie przestaje mieć znaczenie opowiedziana na ekranie historia, a najważniejsze staje się to, czego nie widać: jak ty, szacowny obywatelu, zareagujesz na to, że rządzący bawią się tobą jak kot myszą? Nikt już doprawdy nie wie, czy w kontekście House of Cards bardziej przerażająca jest fikcja, czy może jednak otaczająca nas rzeczywistość. Z tej niewiedzy rodzi się swoisty dyskomfort, który zostanie z nami na długo po seansie. Choć na razie nie ma oficjalnej decyzji co do tego, czy Frank i Claire powrócą w ewentualnym 6 sezonie serialu, to ta opowieść wydaje się niedokończona. Przeraża fakt, że to jedyna nadzieja, jaką wlewa w nas cała produkcja...
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj