Sto milionów dolarów, które zostały wydane na dwa sezony House of Cards, nie zwróci się, ale to wciąż najlepsza decyzja, jaką kiedykolwiek mogli podjąć włodarze Netlixa. Potrzeba było tylko jednego tytułu, by amerykańska internetowa wypożyczalnia filmów i seriali zaczęła być porównywana z takimi potęgami na tym rynku jak HBO czy AMC. Pozycja ta wydaje się być jak najbardziej uzasadniona – w minione wakacje zadebiutowało rewelacyjne Orange is the New Black, a mająca premierę 14 lutego druga seria House of Cards przyćmiła święto zakochanych.
Wszystkie szczegóły dotyczące fabuły drugiego sezonu zostały zasłonięte.
Frank Underwood powrócił w doskonałej formie. Jego makiaweliczne intrygi zawstydziłyby nie tylko Makbeta i Ryszarda III, ale też swojego brytyjskiego kuzyna, Francisa Urquharta - nie licząc zabójstwa dziennikarki, z Domu z kart twórcy w tym sezonie nie czerpali wcale. Polityczne rozgrywki emocjonowały równie mocno jak przed rokiem, a sama gra toczyła się o jeszcze wyższą stawkę. Wiceprezydent Underwood przekonał się na własnej skórze, że – trawestując pewien słynny cytat z komiksu – z wielką władzą wiąże się wielka odpowiedzialność. Martwić musiał się więc nie tylko stanem swojej partii i kongresem, ale też całym krajem.
Druga seria już w pierwszym odcinku rozprawiła się z tym, co domagało się zakończenia po finale poprzedniego sezonu. Frank bezlitośnie pozbył się knującej przeciwko niemu Zoe Barnes, a Claire wcale nie gorzej poradziła sobie ze swoją byłą podwładną, Gillian Cole. Bohaterowie byli tak blisko czystego konta, jak tylko było to możliwe, choć naturalnie w sytuacji, gdy jest się wiceprezydentem lub jego żoną, przeszłość zawsze będzie wrogiem.
[video-browser playlist="635435" suggest=""]
W drugim sezonie gra toczy się o wyższą stawkę, bo z jednej strony Frank dąży do zdobycia fotela w Gabinecie Owalnym, a z drugiej decyzje, które podejmuje, nie dotyczą tylko kolejnych ustaw w amerykańskim parlamencie, ale sięgają szczebla międzynarodowego. Pomimo jednak tego, że jednym z głównych wątków drugiego sezonu jest starcie takich gigantów jak Stany Zjednoczone i Chiny, w gruncie rzeczy to coś, co interesuje widza najmniej. Najistotniejszy jest tu Frank Underwood pokonujący kolejnych wrogów z gracją godną Emily Thorne z Zemsty.
Kevin Spacey czuje się w Białym Domu równie dobrze jak w swoim londyńskim Old Vic Theatre. Ponownie gra głównego bohatera z mieszanką wyrachowania i dezynwoltury, czyniąc z każdej sceny efektowny spektakl. Dzięki swojej niezaprzeczalnej charyzmie, którą ponad 20 lat temu porwał widzów w Podejrzanych, nawet najbardziej banalny bon mot uchodzi mu na sucho. To ostatnie jest zresztą dla House of Cards znamienne. Często scenariusz nie dorównuje fenomenalnym kreacjom aktorskim, a właśnie do Spaceya należy maskowanie dialogowych niedostatków.
W serialu Netflixa nie liczy się nic poza personalnymi rozgrywkami. Polityka odgrywa tu rolę marginalną i równie dobrze można by wyobrazić sobie całkiem podobną historię rozgrywającą się w szpitalu, gdzie przebiegły doktor walczy o należną mu posadę ordynatora, a następnie dyrektora placówki. Może to wydawać się kuriozalne, ale przecież tak naprawdę nie ma tu żadnych dylematów moralnych i konfrontowania poglądów politycznych. Fakt, że Frank Underwood jest demokratą, a nie republikaninem, ma marginalny wpływ na fabułę serialu i – co ważniejsze – nie ma żadnego odzwierciedlenia w zachowaniu postaci. Francis Urquhart z brytyjskiej wersji jest równie diaboliczny i bezlitosny jak jego odpowiednik zza oceanu, a należy przecież do Partii Konserwatywnej. W przeciwieństwie do Prezydenckiego pokera, House of Cards nie jest bowiem opowieścią o polityce. Jeśli już, to o samych politykach.
Choć serial Netflixa na pewno zapisze się w annałach historii, nastąpi to raczej ze względu na sposób dystrybucji i nazwiska, jakie za nim stoją, aniżeli dzięki treściom, które przekazuje. Całość przypomina mainstreamowe kino gatunkowe: emocjonujące, widowiskowe, dynamiczne. Serial być może aspiruje do bycia czymś więcej niż zaledwie czystą rozrywką, ale w ostatecznym rozrachunku pozostaje tylko nią.
[video-browser playlist="619494" suggest=""]
Trzynaście odcinków drugiego sezon znów ogląda się jednym tchem, ale brak uczucia świeżości, jakie towarzyszyło nam rok temu, pozwala dostrzec wady serialu. Rozwiązania problemów wydają się czasem błahe i repetycyjne, a prócz małżeństwa Underwoodów trudno znaleźć jakiekolwiek wyraziste postacie. W pierwszej serii bohaterem takim był Peter Russo, próbujący wyjść z nałogu kandydat na gubernatora stanu Pensylwania. W drugim sezonie kogoś takiego ewidentnie brakuje - wszyscy bohaterowie służą właściwie jedynie jako pionki, które wcześniej czy później zbije Frank. W tej politycznej grze w szachy przegrywa z kretesem nawet sam prezydent Stanów Zjednoczonych. Grany przez Michael Gilla Garrett Walker mógł być największym adwersarzem Underwooda, tymczasem okazuje się prawdopodobnie najmniej przebojowym prezydentem w historii małego i dużego ekranu. Oczywiście w starciu z charyzmą Spaceya wynik jest z góry przesądzony, ale scenarzyści nie dali aktorowi nawet najmniejszych szans.
Gdzieś na boku waszyngtońskiej sceny politycznej swoje życie wiedzie zaś Claire Underwood. Niepozorna żona głównego bohatera (prawie nieobecna tak w produkcji BBC, jak i książkowym pierwowzorze Michaela Dobbsa) stanowi jedną z największych perełek House of Cards. Hipnotyzująca kreacja Robin Wright nie pozwala oderwać od granej przez nią bohaterki wzroku, zmuszając widza do odgadnięcia, co dzieje się w głowie enigmatycznej drugiej połówki Franka. Claire jest zresztą nie tylko nią – ona jest po prostu drugim Frankiem, tyle że rysowanym nieco mniej karykaturalną i efekciarską kreską. Wright buduje skomplikowaną postać, a pomimo znacznie bardziej powściągliwej ekspresji nie ustępuje Spaceyowi ani na moment. To właśnie w trakcie wywiadu, w którym Claire przyznawała się publicznie do dokonania aborcji, a nie podczas wiszących na włosku negocjacji z Chinami, emocje w drugim sezonie House of Cards sięgały zenitu.
Zamówiona przed kilkoma tygodniami trzecia seria być może będzie ostatnią. Wydarzenia w świecie serialu zdają się przynajmniej to sugerować. Frank w końcu dopiął swego i objął urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych, a większości wątków ukręcono głowę (podobnie jak i niektórym bohaterom). Otwartą kwestią pozostaje jedynie Rachel Posner. Wplątana jeszcze w pierwszym sezonie w konspirację bohaterka może okazać się kluczem do upadku Franka Underwooda. A jeśli scenarzyści pójdą tropem brytyjskiego oryginału, także gwoździem do jego trumny.
Netflix drugim sezonem House of Cards umocnił swoją pozycję w branży. Polityczny thriller z Kevinem Spaceyem w roli głównej może nie być najlepszym serialem w historii i nietrudno w nim znaleźć słabe punkty, jednak nie sposób wskazać słaby odcinek. Obserwowanie idących na rzeź kolejnych przeciwników Franka Underwooda to widowisko, którego nie można przegapić.