Imię róży to powieść, która w ekspresowym tempie weszła do kanonu najważniejszych książek XX wieku. Składa się jeszcze tak, że miała ona ogromny wpływ na moje życie - razem z jej filmową adaptacją, którą wyreżyserował Jean-Jacques Annaud, trafiła w odpowiedni czas i odpowiednie miejsce, walnie przyczyniając się swego czasu do podjęcia kluczowych dla mojej młodości decyzji. Skoro więc mamy tu do czynienia bez dwóch zdań z arcydziełami literatury i X Muzy, z dużą obawą przyjąłem wieści, że włoska telewizja Rai we współpracy z niemieckim TMG przymierza się do stworzenia wersji serialowej. Śpieszę przekazać Wam zarówno dobrą, jak i złą wiadomość. Dobra jest taka, że fani twórczości Umberto Eco odnajdą w tej ekranowej historii sporo dla siebie i zapewne nie będą wszem wobec obwieszczać o zarzynaniu ducha pierwowzoru. Zła zaś taka, że seria nie aspiruje do miana czegoś więcej niż ledwie poprawnej adaptacji; gdy jej reżyser Giacomo Battiato próbuje zmienić choć kreskę w oryginale, cała ekranowa konstrukcja zaczyna się chwiać i grzęznąć w fabularnych koleinach. Wczesna zima 1327 roku. W położonym w północnych Włoszech benedyktyńskim klasztorze ma odbyć się teologiczna debata na temat ubóstwa Jezusa Chrystusa, która zadecyduje również o losie zakonu franciszkanów. To jednak tylko religijna fasada; w rzeczywistości idzie tu o kolejną odsłonę rozlewającego się na cały chrześcijański świat sporu pomiędzy cesarstwem a papiestwem. Reprezentantami Ludwika IV Bawarskiego stają się de facto franciszkanie, z których jako pierwszy do opactwa przybywa Wilhelm z Baskerville (John Turturro) wraz z nowicjuszem Adso z Melku (Damian Hardung). Stolica Apostolska nie przebiera w środkach; papież Jan XXII (Tchéky Karyo) na debatę posyła okrytego złą sławą inkwizytora Bernardo Gui (Rupert Everett). Pojawienie się w opactwie nowych gości zbiega się w czasie z zagadkową śmiercią mnicha Adelmusa, która przyprawi o solidny ból głowy opata Abbona (Michael Emerson). Przełożony klasztoru zaczyna bowiem zdawać sobie sprawę z tajemnic, jakie skrywają jego zakonnicy. Nie pozostaje mu nic innego, jak poprosić znanego z detektywistycznej smykałki Wilhelma o pomoc w odnalezieniu mordercy. Wszystkie tropy prowadzą do przyklasztornej biblioteki...
źródło: Canal+
+11 więcej
Największa zaleta tego serialu to zarazem jego największa słabość. Imię róży stoi bowiem w osobliwym rozkroku pomiędzy świetnie rozpisanym dramatem scenicznym a aż do bólu bezpiecznym przenoszeniem na ekran kolejnych scen z pierwowzoru. Battiato nie chce nawet ukrywać, że najbardziej interesuje go wątek kryminalny, który z natury rzeczy powinien przyciągnąć możliwie najszersze spektrum widzów. Sęk w tym, że powieść Eco może być odczytywana na wielu poziomach; aspekt detektywistyczny zostaje w niej przecież dopełniony historycznym, filozoficznym czy miłosnym. Na tych ostatnich odcinkach reżyser serii radzi sobie z różnym skutkiem. Kapitalnie prezentuje się na ekranie debata franciszkanów i dominikanów, w której sporo do powiedzenia mają jeszcze benedyktyni - ścierają się tu trzy wizje Kościoła i rzeczywistości, blisko o rękoczyny, napięcie sięga zenitu. Z drugiej jednak strony tego typu sekwencje będą kontrastować z zabiegami, co tu dużo mówić, groteskowymi; wprowadzona w produkcji postać Anny większość swojego czasu ekranowego spędza na spoglądaniu na Gui zza krzaka czy innego kamienia, by zamknąć swoją historię istnym kuriozum. Śledztwo Wilhelma i większość teologiczno-moralnych dysput mogą zaangażować bez reszty; cóż jednak z tego, skoro ledwie chwilę później niektóre z postaci przemykają przez opowieść właściwie tylko po to, by wyrecytować swoje kwestie, jak w przypadku generała zakonu franciszkańskiego, Michała z Ceseny? Pytania o sens powstania serialowej adaptacji przybierają jeszcze na sile, jeśli weźmiemy pod uwagę, że twórcy, niestety, nie pokusili się o osadzenie literackiego oryginału w duchu współczesności i polityczno-religijnym kluczu. Na próżno szukać tu alegorii do dzisiejszego świata, choć przecież takie podejście usprawiedliwiałoby branie na warsztat legendy tej wielkości. Battiato próbuje nas co prawda zabierać do Rzymu i nadać wydarzeniom z opactwa pewien większy kontekst, jednak ten zostaje li tylko naszkicowany, w żadnym zaś stopniu rozwinięty. Podejrzewam, że jedynie garstka widzów odnajdzie w tej wersji opowieści nową perspektywę w spojrzeniu na ukazane przez Eco problemy; brakuje więc świeżego powiewu, czegoś, co nadałoby serialowi swoją własną tożsamość. Nie zrozumcie mnie w tym miejscu źle: reżyser ani nie traci kontroli nad narracją, ani nie wystawia cukierkowej laurki dla pierwowzoru. Widać bowiem, że twórcom zależy na przebiciu się z historią do świadomości odbiorcy. Znakomicie wypada warstwa kostiumowa i scenograficzna; tak, klasztor ma unikalny charakter, a do wyprowadzenia takiego wniosku walnie przyczyniają się operatorzy, z wielką wprawą tasując nam przed oczami różną tonacją kolorystyczną. Gdybym miał wskazać jeden konkretny powód, dla którego warto zapoznać się z tą produkcją, to stanie się nim jednak coś innego: rewelacyjne popisy niektórych członków obsady. Zdecydowanie najlepiej na ekranie wypada Turturro, którego Wilhelm jest jednocześnie charyzmatyczny i zupełnie ludzki. Aktor nie próbuje naśladować Seana Connery'ego; bardzo szybko udaje mu się pokazać, że ma swój pomysł na interpretację postaci i nie bez przyczyny pokochał materiał źródłowy do tego stopnia, iż został jednym ze scenarzystów serii. Turturro tworzy swojego bohatera z ledwie zauważalnych, nieoczywistych opozycji: subtelność i dosadność, emocje i logika, prostota i tajemnica. Jego warsztat jest tak bogaty, że momentami przybiera formę teatralnego popisu. Na przeciwległym biegunie stara się za nim nadążyć Everett; serialowy Bernardo Gui również nie tyle podąża szlakiem wytyczonym przez F. Murraya Abrahama, co pragnie podkreślić własną wizję postaci. Dzięki temu inkwizytor swoją bezwzględnością i fanatyzmem daje doskonały kontrast pogodnie usposobionemu Wilhelmowi. Świetnie prezentują się ich wspólne sceny; Battiato wielokrotnie zresztą udowodni, że potrafi prowadzić aktorów w ramach zbiorowych sekwencji. Warto też odnotować bardzo dobrą rolę Jamesa Cosmo jako Jorge - ten jawi się jak przybysz z innego świata, posłaniec boskiej burzy, który w swojej charyzmie nie ustępuje pola franciszkańskiemu mnichowi z Baskerville. Szkoda tylko, że kluczowa dla całej opowieści postać Adso została tak nieudolnie sportretowana przez nieopierzonego jeszcze w świecie aktorskim Hardunga. Zakonnik z Melku jest pozbawiony wyrazu, zupełnie nieprzekonująco wypada także jego zagubienie pomiędzy duchowością a cielesnością. Ot, podrostek, jakich znajdziemy na pęczki. Chcę również uspokoić polskich widzów - Piotr Adamczyk, choć na ekranie pojawia się stosunkowo rzadko, całkiem nieźle poczyna sobie jako Seweryn. Rodzimemu aktorowi należy życzyć więcej tego typu ról w filmografii, gdyż z pewnością wzbogacają one jego ekranowe emploi. W Imieniu róży Anno Domini 2019 odnajdą się nie tylko miłośnicy literackiego oryginału i jego filmowej adaptacji, ale również fani zagadek kryminalnych. Lekkie rozczarowanie poczują zaś ci, którzy liczyli na to, że serialowa wersja pójdzie z duchem czasu i faktycznie pokaże nam nową wariację na temat napisanej przez Eco historii. Zabrakło artystycznej odwagi, fabularno-narracyjnej asekuracji napotkamy tu bez liku. Opowieść niepotrzebnie się również rozwleka, problem z tempem akcji jest zauważalny. Nie zmienia to jednak faktu, że to wciąż całkiem dobra seria, solidna na poziomie realizacyjnym i jeszcze lepsza na niwie aktorskiej. W tę podróż warto się więc wybrać, choćby po to, by poznać prawdziwe imię róży. Ta dawna pozostała już tylko z nazwy. Nazwy jedynie mamy.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj