W pewnym sensie ten odcinek przypomina zwyczajny zapychacz – na początku poznajemy nowy kłopot, z którym przez cały odcinek będą zmagać się bohaterowie. Nagle ni z tego, ni z owego okazuje się, że Boo Boo Kitty, czyli nasza droga Anika, jest złem wcielonym i knuje przeciwko firmie swojego narzeczonego. Oczywiście nie wiadomo, jak odkrywa to Cookie, która szybko wywala rywalkę z domu Luciousa. Wątek ten miał wiele zalet – nie tylko Porshia okazała się lojalna (szkoda tylko, że odpuszczono pokazanie widzom jej szpiegowania Aniki - mógłby to być świetny motyw komediowy), ale jak zwykle Taraji P. Henson mogła zabłyszczeć. Ci, którzy nie lubili Aniki, pewnie się ucieszyli, ja za to z przyjemnością oglądałam, jak Grace Gealey pokazuje, że potrafi grać. Jednak czy trzeba było tak psuć i spłaszczać tę postać? Sprowadzać silną i ambitną dziewczynę do roli głównej suki tego serialu, która nie ma ani krzty inteligencji? Z jakiego powodu Anika zaczęła wbijać nóż w plecy firmy, w którą włożyła tyle pracy? Według mnie to wszystko zupełnie nie ma sensu i tylko niszczy psychologię tej postaci. Jednak dzięki temu dużo się działo, a scenarzyści mogli pozapraszać gwiazdy. Sławą tego odcinka była Estelle, która ma naprawdę piękny głos i przyjemnie się jej słucha, jednak szkoda, że jej rola była ograniczona do bycia wielką fanką Luciousa. W sumie po co? Czy scenarzyści nie mogli przywrócić Elle Dallas, która chociaż miała w tym serialu jakąkolwiek fabułę? Z drugiej strony powraca nielubiana przeze mnie Tiana, która niestety nie wykorzystała przerwy na poćwiczenie warsztatu aktorskiego i nadal jest irytująca. Mimo że od początku widziała, jak Cookie dba o swoich podopiecznych, uwierzyła Anice na słowo i już chciała uciekać z tonącego okrętu, lecz została powstrzymana przez Hakeema i jego matkę, którzy próbowali przemówić dziewczynie do rozumu. Dobrze ogląda się relację Cookie z Hakeemem, zwłaszcza że odkąd najmłodszy syn Lyonów przestał być w centrum historii, stał się w końcu trochę ciekawszy i dojrzalszy. [video-browser playlist="673337" suggest=""] Średni syn radzi sobie bardzo dobrze sam – nie tylko udało mu się wywalczyć kontrakt z Delphine, ale także pokazał, że zależy mu na rodzinie i firmie ojca. Widać, jak wielką zmianę przeszedł z outsidera przez buntownika do prawowitego członka rodziny. Szkoda tylko, że tego samego nie można powiedzieć o jego ojcu, nadal bawiącym się w aroganckiego, egoistycznego człowieka, którego widzowie zamiast wspierać, chcieliby się pozbyć. Miejmy nadzieję, że wszystkie zakochane w nim bohaterki chcą być z nim tylko dla pieniędzy, bo więcej zalet Lucious Lyon po prostu nie ma. Jednakże największą zaletą tego odcinka był Andre i jego choroba. Trai Byres miał bardzo dużo momentów, by zepsuć swoją rolę groteską lub sztucznością, i - dzięki Bogu - udało mu się je wszystkie ominąć. Jego fenomenalna gra człowieka chorego, który miewa różnego rodzaju zmiany humoru, była bardzo emocjonująca. Dobrze, że twórcy w końcu zaczęli częściej pokazywać Traia, ponieważ facet ma talent i w tym odcinku przebił nawet pijaną Cookie. Szkoda tylko, że muzycznie nie było tak dobrze. Po raz szesnasty wałkowane „You Are Beautiful” stało się chyba hymnem tego serialu, a tych, którzy byli neutralnie nastawieni do tej piosenki, mogła ona zacząć już irytować. Czytaj również: „Imperium” – twórca o nadchodzącym finale oraz Oprah Winfrey i Common w 2. sezonie Dziewiąty odcinek "Empire" prezentuje sporo ciekawych zwrotów akcji i interesujący wątek (choroba Andre). Niestety jest to ten rodzaj odcinka, którego braku widz by nawet nie zauważył i wyszłoby mu to na dobre.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj