Nowy sezon szybko zapowiada nam powtórkę z rozrywki, czyli z błędów 3. serii. Empire kompletnie już zatraciło swoją równowagę w fabule, w pełni skupiając się na wątkach obyczajowych godnych słabej telenoweli. Tak też zapowiada się cały motyw bezsensownego i niepotrzebnego trójkąta miłosnego pomiędzy Cookie, Luciousem i jego lekarką. Dobrze jest znowu zobaczyć Demi Moore na ekranie, ale ten wątek jest szkaradnie prowadzony. Banały, oczywistości i za dużo przewidywalności. Szkoda, że wprowadzono ten motyw miłosny, bo sama kwestia Luciousa z amnezją to już potencjał na świeżość w tym serialu. Jest to wykorzystywane zaledwie częściowo. Widać, że Terence Howard wyrywa się z marazmu, bo w końcu ma tutaj coś do zagrania. W obu odcinkach dostaje kilka scen emocjonalnych, w których nie brak wyrazistości, serca i pogłębienia charakteru tego bohatera. Czy to w scenach zwyczajnych z rodziną, w których widzimy zwykłego Luciousa, czy w scenach ataku paniki i emocjonalnej burzy. To jest coś, co zmienia tę postać i może się podobać. Problemem obu odcinków jest zepchnięcie muzyki na daleki plan, czyli to samo, co mieliśmy w 3. sezonie, a co na początku serialu było nie do pomyślenia. Empire wyróżniało się tym, że muzyka stanowiła język tej opowieści i była jego emocjonalnym rdzeniem. Czuć było, że każda piosenka ma znaczenie, a każdy tekst mówi coś ważnego o fabule. Tego tutaj nie ma. W obu odcinkach dostajemy tego nie wiele. W zasadzie to premiera sezonu jest pozbawiona istotnego momentu muzycznego. Kilka takich pojawia się w drugim odcinku, ale dalekie to od poziomu najlepszych momentów serialu. Jednak jest tutaj też odrobina poprawy, bo te momenty z drugiego odcinka mają więcej emocji i czuć sprawniejsze wykorzystanie piosenek. Nawet, jeśli jakościową odstaje to od początków serialu. Twórcom za bardzo zależy na konfliktach, pustych zachowaniach i braku emocjonalnego kopa. To aż nadto czuć, ze ten serial nawet nie udaje, że stał się hip-hopwą operą mydlaną na nie najlepszym poziomie. Czuć to w kwestii rozwoju każdej z postaci młodych Lyonsów. Wszystkie wątki oparte są na obyczajowych problemach i konfliktach, a nie na muzyce. A to jest problem. Na pewno plusem jest pojawienie się Foresta Whitakera, który swoimi scenami wznosi ten serial na wyżyny. Nawet ten jeden moment, w którym Whitaker gra na fortepianie i śpiewa, jest muzyczne i emocjonalnie lepszy niż cały 3. sezon tego serialu. Nie jest to nic wybitnego, ale ma znaczenie i jakość. Rozczarowaniem jest też crossover z serialem Star, który objawił się w jednej scenie z postacią graną przez Queen Latifah. Mamy dwa muzyczne seriale z ogromnym potencjałem, a twórcy go nie wykorzystują. To taka formalność do zaakcentowania, że jest to fabularnie powiązane i tyle. Bez pomysłu i znaczenia. A szkoda. Czwarty sezon rozpoczął się przeciętnie, ale z obiecującymi motywami. Jest tutaj nadzieja na niezłe momenty, emocje i być może poprawienie jakości muzyki. Szkoda, że całościowo ten serial poszedł  w tak bardzo złym kierunku.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj