Zwiastuny nieszczególnie starały się zaprezentować widzowi, jak ten film będzie wyglądał. W sieci można było oglądać słynną już sekwencję katastrofy wahadłowca oraz dryfowania głównej bohaterki, dr Ryan Stone (fantastyczna Sandra Bullock), w przestrzeni kosmicznej; a także trailery, które fascynowały… dosłownie wszystkim. Ale gdybym miał się zastanawiać, co więcej w tym filmie zobaczę, nigdy bym się nie spodziewał, że moja żuchwa nie podniesie się z podłogi przez następne dziewięćdziesiąt minut.

To, co widzimy przed oczami, ten ogrom nicości, który otacza bohaterów, to pierwsza rzecz, która zachwyca. Nie da się oderwać wzroku od Ziemi, satelitów i czerni upstrzonej małymi, białymi punkcikami. Kosmos, który rządzi się swoimi prawami; kosmos, który zachwyca poprzez samo jego obserwowanie – to jest pierwszy bohater filmu. To dzięki niemu cała akcja nabiera rozpędu; to w nim dzieją się rzeczy, których ukazanie w każdym innym środowisku byłoby niemożliwe. Miliony odłamków pędzących w stronę bohaterów z zabójczą prędkością; postacie gnające przez bezkres, walcząc rozpaczliwie o swoje życie - to ta kosmiczna przestrzeń daje możliwości Emmanuelowi Lubezkiemu po raz kolejny wznieść się na wyżyny i uraczyć nas arcygenialnymi sekwencjami, które potrafią trwać dobre kilka lub nawet kilkanaście minut.

Na szczęście Cuaron nie poprzestaje na widowiskowości. W Grawitacji najważniejsi są bohaterowie. Owszem, dr Ryan Stone jest główną postacią, jednak to Matt Kowalski (George Clooney) kradnie każdą scenę. To doświadczony astronauta, a naprawa teleskopu Hubble’a jest jego ostatnią misją. Ciągle żartuje, słucha muzyki i przypomina różne anegdotki. Gdy dochodzi do katastrofy, to on (nie tracąc swojego uroku) kontroluje sytuację.  I w sumie tyle… Bo najciekawsze jest to, że Alfonso (wraz ze swoim synem, Jonasem Cuarónem) buduje postaci zaledwie je zarysowując. O Kowalskim wiemy jedynie, że z dystansem podchodzi do swojej pracy - i to wszystko. O dr Stone dowiadujemy się troszkę więcej, ale to jedynie hasła rzucane przez twórców. To zaledwie punkt wyjścia do rozwinięcia porządnej postaci, który widzom jednak musi wystarczyć. I niczego więcej nie pragniemy, bo w walce o życie kibicujemy bohaterce do samego końca.

Dlatego też trudno zdecydować, co jest bardziej zachwycające w Grawitacji: kosmos, który raz jest chaotyczny, niebezpieczny i dynamiczny, innym zaś razem spokojny i piękny; czy może te kameralne sceny, w których ciężar z efektów specjalnych zostaje przeniesiony na aktorstwo. Obie płaszczyzny prezentują się znakomicie, powalają wykonaniem i wbijają w siedzenie z każdą sekundą. O ile jednak możemy skakać, trzymać się fotela, wstawać i opadać na niego w scenach, gdy kosmos jawi się, gdziekolwiek byśmy się nie obejrzeli, to jednak za każdym razem, gdy bohaterka znajduje się w pomieszczeniach, ładunek emocjonalny jest ogromny. Czy to sekwencja palącej się stacji kosmicznej, czy pierwsze wejście przez śluzę, gdy dr Stone 'rodzi się na nowo', czy mój faworyt, czyli scena w Shenzou i rozmowa między Stone a Kowalskim – to są momenty, które poruszają widza najbardziej.

Oczywiście te emocje byłyby niczym bez Stevena Price’a. Jego muzyka świetnie wkomponowuje się w obraz oraz dźwięk… a raczej jego brak, bo przestrzeń kosmiczna raczej nie uraczy nas żadnymi odgłosami. Dlatego ciężar spoczywający na kompozytorze był ogromny, a ten spisał się na medal – muzyka jest chaotyczna, rozpędza się wraz z nadlatującymi odłamkami, a często nawet zapowiada zbliżające się zagrożenie. Te chaotyczne i często urywane kompozycje budują świetną atmosferę, szczególnie że do towarzystwa mają genialne zdjęcia Emmanuela Lubezkiego. W kontrapunkcie do nich mamy spokojne, łagodne utwory, które towarzyszą bohaterom w bardziej kameralnych scenach. Czuć w tym trochę Zimmera z ostatnich dokonań, a także M83 z Niepamięci. Jest patos, jest głośno, jest dobrze.

Grawitacja przekracza wiele granic we współczesnym filmie. Przede wszystkim - granicę przestrzeni. Człowiek zdobył kosmos pół wieku temu; teraz nadszedł czas, by tę przestrzeń ujarzmiło także kino. Po drugie - granicę technologiczną. Zrobić obraz, którego akcja przez prawie cały czas toczy się w kosmosie, to nie lada wyzwanie dla speców od efektów, a także dla aktorów, bo przecież niektóre sekwencje trwają naprawdę długo. Kosmos jest tutaj pełnoprawnym bohaterem – on żyje, poświęca się mu tyle samo uwagi co ludziom. Do tego efekty 3D są naprawdę piorunujące i wydaje mi się, że potrafią zauroczyć nawet największego malkontenta.

A jeśli ktoś pozostanie po drugiej stronie barykady w wojnie z efekciarstwem, to zawsze może patrzeć na emocjonujący dramat człowieka zagubionego pięćset kilometrów nad Ziemią, zdanego na samego siebie. Bez szans na powrót, bez marzeń, bez perspektyw. Gotowego na śmierć w każdym momencie, a jednak kurczowo trzymającego się życia. I gdy bohaterka staje przed ostatnią – jakże ironiczną – walką, możemy zapłakać, możemy się zaśmiać, ale na pewno musimy przeżywać. Bo Grawitacja to widowisko potężne, pozwalające odetchnąć w zaledwie kilkusekundowych przerwach; zarazem piękne i przerażające; zabawne i wzruszające. Widowisko wielkie i widowisko małe, kameralne. Widowisko godne miana filmu XXI wieku.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj