Jaka piękna katastrofa!
Data premiery w Polsce: 11 października 2013Gdyby nowy film Alfonso Cuaróna był tak często reklamowany jak kilka lat temu Avatar Jamesa Camerona, to właśnie Grawitacja pewnie uchodziłaby za początek nowej ery w kinie. Kosmiczny thriller Meksykanina to potężny, duszny i wgniatający w fotel obraz, po którym trudno jest się pozbierać. Panie i Panowie – oto kino godne XXI wieku!
Gdyby nowy film Alfonso Cuaróna był tak często reklamowany jak kilka lat temu Avatar Jamesa Camerona, to właśnie Grawitacja pewnie uchodziłaby za początek nowej ery w kinie. Kosmiczny thriller Meksykanina to potężny, duszny i wgniatający w fotel obraz, po którym trudno jest się pozbierać. Panie i Panowie – oto kino godne XXI wieku!
Zwiastuny nieszczególnie starały się zaprezentować widzowi, jak ten film będzie wyglądał. W sieci można było oglądać słynną już sekwencję katastrofy wahadłowca oraz dryfowania głównej bohaterki, dr Ryan Stone (fantastyczna Sandra Bullock), w przestrzeni kosmicznej; a także trailery, które fascynowały… dosłownie wszystkim. Ale gdybym miał się zastanawiać, co więcej w tym filmie zobaczę, nigdy bym się nie spodziewał, że moja żuchwa nie podniesie się z podłogi przez następne dziewięćdziesiąt minut.
To, co widzimy przed oczami, ten ogrom nicości, który otacza bohaterów, to pierwsza rzecz, która zachwyca. Nie da się oderwać wzroku od Ziemi, satelitów i czerni upstrzonej małymi, białymi punkcikami. Kosmos, który rządzi się swoimi prawami; kosmos, który zachwyca poprzez samo jego obserwowanie – to jest pierwszy bohater filmu. To dzięki niemu cała akcja nabiera rozpędu; to w nim dzieją się rzeczy, których ukazanie w każdym innym środowisku byłoby niemożliwe. Miliony odłamków pędzących w stronę bohaterów z zabójczą prędkością; postacie gnające przez bezkres, walcząc rozpaczliwie o swoje życie - to ta kosmiczna przestrzeń daje możliwości Emmanuelowi Lubezkiemu po raz kolejny wznieść się na wyżyny i uraczyć nas arcygenialnymi sekwencjami, które potrafią trwać dobre kilka lub nawet kilkanaście minut.
Na szczęście Cuaron nie poprzestaje na widowiskowości. W Grawitacji najważniejsi są bohaterowie. Owszem, dr Ryan Stone jest główną postacią, jednak to Matt Kowalski (George Clooney) kradnie każdą scenę. To doświadczony astronauta, a naprawa teleskopu Hubble’a jest jego ostatnią misją. Ciągle żartuje, słucha muzyki i przypomina różne anegdotki. Gdy dochodzi do katastrofy, to on (nie tracąc swojego uroku) kontroluje sytuację. I w sumie tyle… Bo najciekawsze jest to, że Alfonso (wraz ze swoim synem, Jonasem Cuarónem) buduje postaci zaledwie je zarysowując. O Kowalskim wiemy jedynie, że z dystansem podchodzi do swojej pracy - i to wszystko. O dr Stone dowiadujemy się troszkę więcej, ale to jedynie hasła rzucane przez twórców. To zaledwie punkt wyjścia do rozwinięcia porządnej postaci, który widzom jednak musi wystarczyć. I niczego więcej nie pragniemy, bo w walce o życie kibicujemy bohaterce do samego końca.
Dlatego też trudno zdecydować, co jest bardziej zachwycające w Grawitacji: kosmos, który raz jest chaotyczny, niebezpieczny i dynamiczny, innym zaś razem spokojny i piękny; czy może te kameralne sceny, w których ciężar z efektów specjalnych zostaje przeniesiony na aktorstwo. Obie płaszczyzny prezentują się znakomicie, powalają wykonaniem i wbijają w siedzenie z każdą sekundą. O ile jednak możemy skakać, trzymać się fotela, wstawać i opadać na niego w scenach, gdy kosmos jawi się, gdziekolwiek byśmy się nie obejrzeli, to jednak za każdym razem, gdy bohaterka znajduje się w pomieszczeniach, ładunek emocjonalny jest ogromny. Czy to sekwencja palącej się stacji kosmicznej, czy pierwsze wejście przez śluzę, gdy dr Stone 'rodzi się na nowo', czy mój faworyt, czyli scena w Shenzou i rozmowa między Stone a Kowalskim – to są momenty, które poruszają widza najbardziej.
Oczywiście te emocje byłyby niczym bez Stevena Price’a. Jego muzyka świetnie wkomponowuje się w obraz oraz dźwięk… a raczej jego brak, bo przestrzeń kosmiczna raczej nie uraczy nas żadnymi odgłosami. Dlatego ciężar spoczywający na kompozytorze był ogromny, a ten spisał się na medal – muzyka jest chaotyczna, rozpędza się wraz z nadlatującymi odłamkami, a często nawet zapowiada zbliżające się zagrożenie. Te chaotyczne i często urywane kompozycje budują świetną atmosferę, szczególnie że do towarzystwa mają genialne zdjęcia Emmanuela Lubezkiego. W kontrapunkcie do nich mamy spokojne, łagodne utwory, które towarzyszą bohaterom w bardziej kameralnych scenach. Czuć w tym trochę Zimmera z ostatnich dokonań, a także M83 z Niepamięci. Jest patos, jest głośno, jest dobrze.
Grawitacja przekracza wiele granic we współczesnym filmie. Przede wszystkim - granicę przestrzeni. Człowiek zdobył kosmos pół wieku temu; teraz nadszedł czas, by tę przestrzeń ujarzmiło także kino. Po drugie - granicę technologiczną. Zrobić obraz, którego akcja przez prawie cały czas toczy się w kosmosie, to nie lada wyzwanie dla speców od efektów, a także dla aktorów, bo przecież niektóre sekwencje trwają naprawdę długo. Kosmos jest tutaj pełnoprawnym bohaterem – on żyje, poświęca się mu tyle samo uwagi co ludziom. Do tego efekty 3D są naprawdę piorunujące i wydaje mi się, że potrafią zauroczyć nawet największego malkontenta.
A jeśli ktoś pozostanie po drugiej stronie barykady w wojnie z efekciarstwem, to zawsze może patrzeć na emocjonujący dramat człowieka zagubionego pięćset kilometrów nad Ziemią, zdanego na samego siebie. Bez szans na powrót, bez marzeń, bez perspektyw. Gotowego na śmierć w każdym momencie, a jednak kurczowo trzymającego się życia. I gdy bohaterka staje przed ostatnią – jakże ironiczną – walką, możemy zapłakać, możemy się zaśmiać, ale na pewno musimy przeżywać. Bo Grawitacja to widowisko potężne, pozwalające odetchnąć w zaledwie kilkusekundowych przerwach; zarazem piękne i przerażające; zabawne i wzruszające. Widowisko wielkie i widowisko małe, kameralne. Widowisko godne miana filmu XXI wieku.
Poznaj recenzenta
Jędrzej SkrzypczykDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1971, kończy 53 lat
ur. 1986, kończy 38 lat
ur. 1985, kończy 39 lat
ur. 1970, kończy 54 lat
ur. 1978, kończy 46 lat