"Justified" to już historia. Serial na antenie FX przez lata utrzymywał bardzo stabilną widownię, będąc jedną z czołowych produkcji tej stacji obok "Sons of Anarchy" wpisując się przy tym w specyficzny, męski target stacji. Sześć lat to sporo czasu by wypracować swój własny, unikalny styl, wykreować pomnikowych bohaterów i zbudować klimat, który zapamięta się na lata. Grahamowi Yost, twórcy serialu, udało się to połowicznie, choć nie da się ukryć, że „Justified: Bez przebaczenia” jest serialem wyjątkowym. O wyjątkowości produkcji świadczy z pewnością wykreowanie własnego, neo-westernowego gatunku, nigdzie wcześniej niespotykanego. Stan Kentucky, pełen wzgórz, pustych szos i redencków z południowym akcentem okazał się wdzięcznym miejscem do stworzenia wyjątkowej atmosfery. Wszyscy ci, którzy Justified oglądają, wiedzą że każdy odcinek to koncert akcentów i południowej muzyki – czegoś na wzór country. Drugi mocny punkt to aktorzy i bohaterowie, w których się wcielają. Zarówno Timpothy Olyphant jak i Walton Goggins wykreowali co najmniej jedną wyrazistą postać serialową we wcześniejszych produkcjach – ten pierwszy szeryfa Setha Bullocka w Deadwood, drugi zaś Shane’a Venderlla w The Shield. W ich wykonaniu Raylan Givens i Boyd Crowder to postacie, które przez wiele lat nie mogły nam się znudzić – są sprytni, zabawni, inteligentni… i nienawidzą się jak psy. Taka chemia zadziałała między nimi doskonale! W "Justified" nie znajdzie się psychologicznej głębi, nasi bohaterowie rzadko otwierają się przed innymi, a i okazji ku temu nie ma za dużo – życie prywatne protagonistów (szczególnie Raylana) sprowadzone jest do minimum, tylko po to by skupić się na kryminalnych wątkach. To prawdopodobnie największa wada jaką widzę w tym serialu. A szkoda, bo w czwartym sezonie były pewne próby rozruszania na tym polu głównego bohatera – konfrontując go z ojcem i byłą żoną. Później jednak Raylan wrócił przede wszystkim do użerania się z przestępcami. [video-browser playlist="685833" suggest=""] Szósty sezon był dokładnie taki jak się spodziewaliśmy – powróciły znane postaci, zwieńczono w odpowiedni sposób wątki wszystkich ważniejszych bohaterów, a akcja parła do przodu nieprzerwanie tylko po tom by doprowadzić do pojedynku Boyda z Raylanem. Nic tu nie wydaje się naciągane, a ostatnie zadanie Givensa było już zapowiadane od zeszłego sezonu. Z kolei Boyd od zawsze miał w zanadrzu jakiś chytry plan, więc także i tym razem był na celowniku stróżów prawa. Rozpisanie początku sezonu w taki sposób dawało poczucie tego, że serial zbliża się do końca. Nie bez powodu pojawiały się znane twarze z innych sezonów, a i reszta drugoplanowych bohaterów w jakiś sposób była wmieszana w główny wątek. To, co jednak najbardziej zastanawiało, to kto przeżyje to „ostateczne” starcie. Zresztą, piosenka przewijająca się przez cały czas trwania tej opowieści mówiła jedno: Raylan nigdy nie wyjedzie z Harlan żywy. A jednak sezon kończy się zwyczajnie… wręcz nadzwyczajnie! W czasach, gdy każda serialowa konkluzja musi być wielkie wydarzenie, wybuch, czy morderstwo, tym razem zostaliśmy zaskoczeni bardzo łagodnym zakończeniem, wręcz niepodobnym do zachowania Raylana. Nie jestem pewien czy to dobrze czy źle – atmosfera w jednej chwili zmienia się z sensacji w bardzo sentymentalną i odrobinę smutną historię, przez co bardzo trudno mi oceniać cały finał. Nie podoba mi się zbytnio przeskok w czasie, by dopowiedzieć coś w epilogu. Niby dostajemy fajny trop co do przyszłości Raylana i jego związku z Winoną, ale czy nie bardziej emocjonująco i wzruszająco byłoby gdyby po zamknięciu Boyda i zniknięciu Avy, Raylan wsiadł w samochód i ruszył w trasę słuchając „You’ll Never Leave Harlan Alive”? Ckliwe i tanie? Niekoniecznie. A nawet jeśli, to co z tego – przecież mogę sobie popłakać na finale serialu, z którym spędziłem sześć lat. [video-browser playlist="685834" suggest=""] I chyba to mój problem z finałem „Justified” – końcówka tak dobrze wieńczy wszystkie wątki, że brak poczucia rozstania – ot, to tyle co chcieli nam twórcy opowiedzieć, nic więcej w życiu bohaterów się nie zdarzy. A przecież FX słynie z jednego z najlepszych, jeśli nie najlepszego zakończenia w historii telewizji. No dobra, postawmy obok „The Sopranos” i „Six Feet Under” - chodzi oczywiście o „The Shield”. Ale wróćmy do tematu – przykro, że przed naszymi bohaterami nie pozostaje nic poza smutnym bytowaniem w ukryciu i porażkami w życiorysie. Pewnie nie taki plan mieli twórcy, jednak takie wrażenia zostają we mnie po ostatnich kilkunastu minutach seansu. Kończenie serialu zawsze jest trudnym zadaniem i za każdym razem znajdzie się grupka malkontentów. Nie uważam, bym się do niej zaliczał, jednak myślę, że można było finał zrobić lepiej. Bez morderstw (no, poza jednym), bez ostatecznych pojedynków i kończenia serii wielkim wybuchem. Wręcz przeciwnie – jeszcze bardziej powolnym, uspokojonym, by zbudować coś, co czeka naszych bohaterów na długo po tym, jak po raz ostatni zobaczymy napisy końcowe. Zobacz również: „Gotham” – opis i zdjęcia z finału 1. sezonu To tyle. Sześć lat. Pewnie wielu z Was także towarzyszyło Raylanowi przez podobny okres lub trochę krócej. Nie da się ukryć – i pewnie tego produkcji FX nie odmówicie – że serial był jedną z najciekawszych pozycji ostatnich lat. Jeśli nie pod względem stosunkowo prostych postaci, to pod względem klimatu i całej neo-westernowej otoczki. Kto wie, czy za kilka lat nie będzie przeżywać renesansu, gdy jacyś fani binge-watchingu odkryją „Justified” i będą się zachwycać nim tak jak my przez ostatnie lata. Byłoby miło.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj