Tytuł komiksu wyraźnie sugeruje, że tym razem nie będziemy podróżować wraz z bohaterami po odległych planetach, tylko czeka nas prawdziwa, afrykańska wyprawa. Krótka notka na tylnej okładce powiadamia nas o ukrytych na zboczach Kilimandżaro starych jak świat tajemnicach i poszukiwaniach członków zaginionego safari. Z kolei na przedniej okładce widzimy stwora przypominającego dinozaura i uciekających przed nim kobietę i mężczyznę. Są jeszcze dwa mknące po niebie świetlne punkty, które jeszcze niejednokrotnie zobaczymy w albumie. W tej grafice mamy skondensowaną w zasadzie całą fabułę opowieści Leo i Rodolphe, którą dopełnia jeszcze pełna i być może zbyt spoilerowa grafika z tylnej okładki. Dlatego też, może tu o niej niej nie mówmy. Zaskakuje czas akcji - wydarzenia dzieją się niedługo po drugiej wojnie światowej, w 1947 roku. W tle afrykańskich tajemnic mamy zmagania wywiadów - angielskiego, rosyjskiego i na dokładkę amerykańskiego, zaabsorbowanych tajemniczymi wydarzeniami w tytułowej Kenii. Przez pierwsze kilka stron wydaje się, że głównym bohaterem opowieści będzie pewien arogancki pisarz i zarazem zapalony myśliwy, ale to właśnie on wraz z towarzyszami są uczestnikami zaginionego safari, którego tropem ruszy Katherine Austin, dosyć nietypowa nauczycielka. W fabule pojawią się jeszcze inni znaczący bohaterowi, ale Kenia jest w rzeczywistości kameralną opowieścią, co stoi w kontraście z ogromem i znaczeniem tajemnic serwowanych przez Leo. Jednak, tak jak w przypadku serii zapoczątkowanej kiedyś Aldebaranem, twórca w równym stopniu potrafi skupiać się na relacjach kilkorga bohaterów, co na tajemnicach zdolnych potrząsnąć całym światem. I jest to z pewnością jedna z głównych zalet Kenii.
Źródło: Świat Komiksu
Jedna z głównych, bo takich jest więcej. Przede wszystkim wrażenie robi konstrukcja fabularna i stopniowe, nienachalne wyciąganie kolejnych asów z rękawa. Inna sprawa to całkowicie świadoma staroświeckość tej historii, tworzonej przecież w dwudziestym pierwszym wieku. Staroświecka, bo jak ulał pasuje do niej określenie klasyczna opowieść przygodowo-fantastyczna, hojnie czerpiąca ze wzorów w rodzaju Zaginionego świata Conan Doyle'a czy serii o Allanie Quatermainie. Poza tym Leo ponownie stawia na piedestale kobiecą, zaradną bohaterkę, z niektórych męskich bohaterów czyniąc postacie wręcz seksistowskie. Trochę kłóci się to ze wspomnianą powyżej staroświeckością albo po prostu w dzisiejszych czasach pewne wzorce odbieramy już inaczej.
Są w Kenii też pewne minusy, ale nie przysłaniają one ogólnie pozytywnego wrażenia. Ot choćby schematyczność całej opowieści, pełnej oczywistych fabularnych chwytów, na czele z samą końcówką i wyjaśnieniem tajemnic. Rzecz w tym, że Leo świadomie nie sili się na oryginalność, także rysuje, tak jak rysuje, wyraźną realistyczną kreską, puszczając wodze fantazji przy kreowaniu fantastycznej fauny. I owszem, znajdziemy tu kopie wątków i postaci z serii Aldebaran, znajdziemy też oczywiste rozwiązania, ale najważniejszy jest tu właśnie sposób narracji i konstrukcja fabularna. To nie jest rzecz na miarę komiksów Vertigo czy obecnych hitów Image. Nie ma ambicji bycia wywrotowym dziełem, nie epatuje formalną przewrotnością i wstrząsającymi cliffhangerami. To po prostu klasyczna przygodówka, w której liczy się dawkowanie przyjemności. Nie epatowanie, tylko właśnie dawkowanie. Dzięki temu bez silnych wstrząsów, ale za to z permanentnie pobudzoną ciekawością płyniemy przez opowieść, która po prostu sprawia nam wiele czytelniczej radości. I czasami to po prostu wystarcza.  A dodatkowo w przypadku komiksów autorstwa Leo sprawia, że chcemy więcej. I tu dobra wiadomość. Dostaniemy więcej w listopadzie.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj