Matthew Vaughn stracił wyczucie i w kontynuacji zaskakującego przeboju Kingsman tak bardzo podkręcił, cóż, w zasadzie wszystko, że stworzył parodię poprzedniego filmu, który i tak przecież był już poniekąd parodią. Efekt jest ciężkostrawny.
W przypadku
Matthew Vaughn na dobre zaczęło się od wspaniałego
Stardust, czyli adaptacji powieści
Neil Gaiman, która zaskakująco okazała się jeszcze lepsza niż książkowy oryginał. Później był bardzo dobry
Kick-Ass, a więc ekranizacja komiksu
Mark Millar. Potem reżyser ten dokonał czynu jeszcze większego, przywracając do życia „mutancką” franczyzę
X-Men, kręcąc najlepszą jej odsłonę i zarazem jeden z lepszych filmów superbohaterskich w historii,
X-Men: First Class. I znowu, trzy lata później, w roku 2014, zaskoczył jeszcze bardziej, bo jego
Kingsman: The Secret Service nie były specjalnie wyczekiwane, bazą dla filmu był raczej mało znany komiks Millara, tymczasem okazało się, że to świetny film rozrywkowy, odważny i ciekawie wyśmiewający/wykręcający schemat filmów o Bondzie.
Kingsman: The Golden Circle do kin wchodzi więc już jako obraz wyczekiwany i ekscytujący wielu fanów. Tym większa szkoda, że jest pierwszym od lat po prostu nieudanym filmem tego niezwykle zdolnego reżysera.
Matthew Vaughn sprawia tu wrażenie, jakby zachłysnął się własnym sukcesem i doszedł do wniosku, że skoro
Kingsman: The Secret Service tak bardzo się nam spodobało, to da nam to samo, ale w dużo większej dawce i jeszcze bardziej pokręcone, aż do przesytu, aż do przerysowania tak dużego, że staje się niestrawne. Złoty krąg jest rozbuchany na niemalże każdym poziomie, od liczby bohaterów i wątków, poprzez poziom skomplikowania i niedorzeczności intrygi Tych Złych (a przecież już w
Kingsman: The Secret Service plan był mocno przesadzony), aż do warstwy wizualnej.
Z tym ostatnim w zasadzie można jeszcze dyskutować. Bo Vaughn chciał nam dać więcej – miał większe możliwości, na pewno też większe było zaufanie studia, zresztą i widzowie mogliby być zawiedzeni, gdyby dostali dokładnie to samo, co w pierwszym filmie. Okazuje się jednak, że to, co świetnie wyglądało wcześniej w nieco mniejszych dawkach, podawane co chwilę powoduje niestrawność – słynna scena w kościele z
Kingsman: The Secret Service olśniewała, bo była wyjątkowa, tymczasem w
Kingsman: The Golden Circle co rusz mamy kamerę pracującą, jakby operowała nią wiewiórka po spożyciu kokainy w ilości odpowiadającej masie jej ciała. Za dużo tego. Za dużo wszystkiego!
Złoty krąg broni się chyba tylko bohaterami, a raczej sympatii, którą zbudowali w nas pierwszym filmem. Nie sposób zaprzeczyć, że cieszy powrót Eggsy’ego (świetny
Taron Egerton), oraz jego księżniczki Tilde, którą „poznaliśmy” pod koniec
Kingsman: The Secret Service, a która tutaj ma już swój własny, ważny wątek. Podobnie miło jest zobaczyć
Mark Strong jako Merlina i
Colin Firth jako Harry’ego, udane wejścia do historii zaliczają również postacie Tequily (
Channing Tatum) i Whiskeya (
Pedro Pascal).
Co nie zmienia jednak faktu, że
Kingsman: The Golden Circle to film niemalże campowy, gdzie niemal każdy kolejny zwrot akcji sprawia, że nasze oczy otwierają się szerzej, a ręka sama wędruje do czoła, by pacnąć w nie w niedowierzaniu. Jeżeli ktoś jest w stanie przełknąć taką stylistykę, może w kinie bawić się całkiem nieźle, zresztą niektóre gagi są bardzo udane (
Elton John!). Co za dużo jednak, to niezdrowo. I jak chyba mawia się w Hollywood: co za dużo, to sequel.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h