Kingsman: Złoty krąg: Typowy rozbuchany sequel – recenzja
Data premiery w Polsce: 22 września 2017Matthew Vaughn stracił wyczucie i w kontynuacji zaskakującego przeboju Kingsman tak bardzo podkręcił, cóż, w zasadzie wszystko, że stworzył parodię poprzedniego filmu, który i tak przecież był już poniekąd parodią. Efekt jest ciężkostrawny.
Matthew Vaughn stracił wyczucie i w kontynuacji zaskakującego przeboju Kingsman tak bardzo podkręcił, cóż, w zasadzie wszystko, że stworzył parodię poprzedniego filmu, który i tak przecież był już poniekąd parodią. Efekt jest ciężkostrawny.
W przypadku Matthew Vaughn na dobre zaczęło się od wspaniałego Stardust, czyli adaptacji powieści Neil Gaiman, która zaskakująco okazała się jeszcze lepsza niż książkowy oryginał. Później był bardzo dobry Kick-Ass, a więc ekranizacja komiksu Mark Millar. Potem reżyser ten dokonał czynu jeszcze większego, przywracając do życia „mutancką” franczyzę X-Men, kręcąc najlepszą jej odsłonę i zarazem jeden z lepszych filmów superbohaterskich w historii, X-Men: First Class. I znowu, trzy lata później, w roku 2014, zaskoczył jeszcze bardziej, bo jego Kingsman: The Secret Service nie były specjalnie wyczekiwane, bazą dla filmu był raczej mało znany komiks Millara, tymczasem okazało się, że to świetny film rozrywkowy, odważny i ciekawie wyśmiewający/wykręcający schemat filmów o Bondzie.
Kingsman: The Golden Circle do kin wchodzi więc już jako obraz wyczekiwany i ekscytujący wielu fanów. Tym większa szkoda, że jest pierwszym od lat po prostu nieudanym filmem tego niezwykle zdolnego reżysera.
Matthew Vaughn sprawia tu wrażenie, jakby zachłysnął się własnym sukcesem i doszedł do wniosku, że skoro Kingsman: The Secret Service tak bardzo się nam spodobało, to da nam to samo, ale w dużo większej dawce i jeszcze bardziej pokręcone, aż do przesytu, aż do przerysowania tak dużego, że staje się niestrawne. Złoty krąg jest rozbuchany na niemalże każdym poziomie, od liczby bohaterów i wątków, poprzez poziom skomplikowania i niedorzeczności intrygi Tych Złych (a przecież już w Kingsman: The Secret Service plan był mocno przesadzony), aż do warstwy wizualnej.
Z tym ostatnim w zasadzie można jeszcze dyskutować. Bo Vaughn chciał nam dać więcej – miał większe możliwości, na pewno też większe było zaufanie studia, zresztą i widzowie mogliby być zawiedzeni, gdyby dostali dokładnie to samo, co w pierwszym filmie. Okazuje się jednak, że to, co świetnie wyglądało wcześniej w nieco mniejszych dawkach, podawane co chwilę powoduje niestrawność – słynna scena w kościele z Kingsman: The Secret Service olśniewała, bo była wyjątkowa, tymczasem w Kingsman: The Golden Circle co rusz mamy kamerę pracującą, jakby operowała nią wiewiórka po spożyciu kokainy w ilości odpowiadającej masie jej ciała. Za dużo tego. Za dużo wszystkiego!
Złoty krąg broni się chyba tylko bohaterami, a raczej sympatii, którą zbudowali w nas pierwszym filmem. Nie sposób zaprzeczyć, że cieszy powrót Eggsy’ego (świetny Taron Egerton), oraz jego księżniczki Tilde, którą „poznaliśmy” pod koniec Kingsman: The Secret Service, a która tutaj ma już swój własny, ważny wątek. Podobnie miło jest zobaczyć Mark Strong jako Merlina i Colin Firth jako Harry’ego, udane wejścia do historii zaliczają również postacie Tequily (Channing Tatum) i Whiskeya (Pedro Pascal).
Co nie zmienia jednak faktu, że Kingsman: The Golden Circle to film niemalże campowy, gdzie niemal każdy kolejny zwrot akcji sprawia, że nasze oczy otwierają się szerzej, a ręka sama wędruje do czoła, by pacnąć w nie w niedowierzaniu. Jeżeli ktoś jest w stanie przełknąć taką stylistykę, może w kinie bawić się całkiem nieźle, zresztą niektóre gagi są bardzo udane (Elton John!). Co za dużo jednak, to niezdrowo. I jak chyba mawia się w Hollywood: co za dużo, to sequel.
Źródło: Zdjęcie główne: 20th Century Fox
Poznaj recenzenta
Marcin ZwierzchowskiKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1965, kończy 59 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1967, kończy 57 lat
ur. 1989, kończy 35 lat
ur. 1988, kończy 36 lat