Twórcy obiecali, że w drugiej połowie zobaczymy więcej postaci matki, która ma zgarnąć przynajmniej nominację za najlepszą rolę drugoplanową. Dobre sobie, powiedzieli to rychło w czas, bo pierwsze dwanaście odcinków (oprócz paru wyjątków) to po prostu zwykłe zapychacze, które niewiele mają wspólnego z całkiem przyjemnym niegdyś sitcomem.
Tym razem jednak twórcy przeszli samych siebie. Zrobili odcinek o niczym. Dokładnie. O niczym. W poprzednich epizodach mieliśmy jeszcze jakieś wątki poboczne, tym razem wszystko rozchodzi się o obiad przed ślubem. Barney chciałby zjeść go, grając w laser taga, Robin zaś ma bardziej ambitne plany. Zaczynają się wspomnienia oraz walka o to, co tak naprawdę należy zrobić. Przy okazji dowiadujemy się, że Lily nie umie dochować tajemnicy (nic nowego). Ted zaś podobno uczy się grać na fortepianie, bo chce być jak Wielki Liberace. Oczywiście nie wychodzi mu to. Marshall pojawia się we wspomnieniach i jest po prostu sobą.
[video-browser playlist="635041" suggest=""]
Tak. Tyle. Naprawdę! No, może warto jeszcze wspomnieć o początku, kiedy zakochani siedzą w kanciapie strażnika i opowiadają, jak się w niej znaleźli. Najlepsze, że twórcy chyba nie mając pomysłu, nie wytłumaczyli, jakim cudem Barney został przykuty kajdankami do rury. Zamiast tego okazuje się, że wszystko zostało ukartowane, aby Stinson mógł spełnić marzenia Robin o ślubie w Kanadzie. Rozpoczyna się rewia na lodzie, łyżwy, wielkie flagi oraz obowiązkowa piosenka. Przyjemne to wszystko, ładne, kolorowe i w ogóle ślicznie, tylko czy aby na pewno o to chodzi? Półmetek sezonu wypadałoby odpowiednio uczcić. Oglądając inne seriale, łatwo zauważyć, że ten sezon obfituje w niespodzianki. Niemal wszystkie produkcje wyskakują w trakcie sezonu z niesamowitymi epizodami - Mentalista zakończył sagę o polowaniu na Red Johna, Arrow ukazuje Barry'ego Allena, Person of Interest atakują z trzyodcinkowym specialem, The Good Wife robi ogromny przewrót fabularny, a Teoria Wielkiego Podrywu trzyma swój stały, równy, dobry poziom. Nawet w Dwóch i pół zdecydowano się na powrót Rose, żeby próbować ratować sytuację.
Co zaś robią twórcy Jak poznałem waszą matkę? Nic. Robią to samo, co od przynajmniej trzech sezonów, tylko tym razem ubierają wszystko w szaty głównego wątku i połączonych ze sobą odcinków. Mają równo dwanaście odcinków na przekonanie widzów, że tytułowa matka to kobieta życia Teda, a nie idealizowana przez opowieści zwyczajna dziewczyna, na którą miliony widzów na całym świecie czekało ponad osiem lat. Drodzy twórcy i scenarzyści, podołacie?