Kolor z przestworzy nie jest klasyczną adaptacją opowiadania pisarza z Providence. Mamy tu do czynienia raczej z inspiracją lub konwersją treści klasycznego literackiego dzieła na język współczesnego kina. Główni bohaterowie obrazu nie są więc rodziną farmerską z początku XX wieku, a zwykłą familią z naszych czasów. Podobnie jak u Lovecrafta, tak i w filmie Richarda Stanleya w pobliżu posiadłości protagonistów spada meteoryt, który zaczyna oddziaływać na florę, faunę oraz ludzi. Gardnerowie zaczynają walkę o życie, lecz nie zdają sobie sprawy z potęgi zła, z którym przyjdzie im obcować. Fabuła ma więc kilka istotnych punktów wspólnych z literackim pierwowzorem, jednak historie rozjeżdżają się z piskiem opon w najważniejszej dziedzinie. O ile u Lovecrafta mieliśmy do czynienia z klimatyczną, przemyślaną, niepokojącą i enigmatyczną opowieścią grozy, to tutaj konwencja już od pierwszych minut jest jasna i klarowna. Filmowy Kolor z przestworzy nie aspiruje do godnej adaptacji klasycznego dzieła wielkiego pisarza. Film jest horrorem klasy B, w którym na pierwszym planie znajduje się makabra, ohyda i wszelkiego rodzaju wizualne abominacje. W pewien sposób koresponduje to z prozą Lovecrafta i jego następców, ponieważ lubowali się oni w kwiecistych opisach wszelkiego rodzaju okropieństw. Czym innym jest jednak literacka kreatywność w pobudzaniu wyobraźni czytelnika, a czym innym pokazywanie tego na ekranie, nie zostawiając widzom pola do własnych interpretacji. Stąd prosta droga do śmieszności, z której jak wiemy, twórcy horrorów klasy B uczynili jeden z fundamentów podgatunku.
fot. SpectreVision / XYZ Films
Niemniej, Richardowi Stanleyowi w kilku miejscach udaje się wywołać uczucie dyskomfortu. Film w obranej konwencji działa jak należy, dlatego też Kolor z przestworzy trzeba uznać za udany projekt. Jeśli zasiądziemy do seansu świadomi tego, że oglądamy film z Nicolasem Cagem, a nie obraz próbujący mierzyć się z mitologią Cthulhu, będziemy w stanie zaczerpnąć z niego nieco przyjemności i satysfakcji. Produkcja do fabuły podchodzi po macoszemu i niedbale, ale dzięki temu pojawia się tu wiele miejsca na makabrę, gore, body horror czy szaleńcze szarże Nicolasa Cage’a. Co więcej, siłą produkcji są też nietypowe wizualia, a konkretnie kolorystyka. Richard Stanley wypracował wyjątkową estetykę, która szybko stała się motorem napędowym marketingu filmu. Oprawa odgrywa kluczową rolę zarówno w trailerach, jak i na plakatach promocyjnych, więc nic dziwnego, że twórcy grają nią, gdzie tylko mogą. To jeden z wyróżników Koloru z przestworzy na tle dziesiątek podobnych produkcji. Kolejnym jest oczywiście Nicolas Cage. Aktor, który już dawno stracił swoją renomę wśród fanów tzw. ambitnego kina, wielokrotnie przeszarżował, tworząc kreację na granicy pastiszu. Dzień jak co dzień, powiedzą zapewne zaznajomieni z filmografią aktora. Nie ma tutaj nic, czego byśmy wcześniej nie widzieli w wykonaniu tego wykonawcy, ale trzeba przyznać, że artysta ugruntowuje się w pewnej stylistyce i jest w niej coraz bardziej przekonujący. Kicz kontrolowany i zamierzone popadanie w śmieszność? A może brak wyczucia i aktorskie nieogarnięcie? Te pytania to temat na duży analityczny artykuł poświęcony Cage’owi. W Kolorze z przestworzy jego kreacja idealnie wpisuje się w obraną konwencję. Nicolas Cage jest tutaj bardzo sugestywny – można by rzec, że do twarzy mu z makabrą i groteską.
fot. SpectreVision / XYZ Films
+8 więcej
W drugiej połowie filmu twórcy eksplorują motywy charakterystyczne dla body horroru (podgatunek opierający się na bezpośrednim ukazywaniu deformacji ludzkiego ciała) i idzie im to całkiem nieźle. Pewne sceny potrafią wywołać dyskomfort nawet u największych horrorowych wyjadaczy. Czuć, że reżyser zna i szanuje Lovecrafta, ale jasne jest też, że umyślnie i z własnej woli zbacza z drogi zmierzającej do „kształtów ukrytych w cieniu” w kierunku „potworności widocznych w świetle dnia”. Tym samym odcina się od tego, co u Lovecrafta najistotniejsze. Tu i ówdzie pojawiają się pojedyncze tropy i mrugnięcia okiem mające na celu kokietowanie miłośników prozy HPL. Gdy w pewnym momencie jedna z bohaterek wyjmuje zza pazuchy Necronomicon (kluczowy artefakt u Lovecrafta – księga zawierająca całą wiedzę tajemną), który w filmie przypomina broszurę albo zeszyt, zdajemy sobie sprawę, że Koloru z przestworzy absolutnie nie wolno traktować jako pełnoprawnej adaptacji prozy pisarza z Providence. Fabularny miszmasz i wizualna maestria. Makabryczny body horror oraz klimatyczna wydmuszka. Szarżujący Nicolas Cage  kontra anemiczny Tommy Chong (tak, kultowy Chong znów gra hipisa). Kolor z przestworzy to film toporny i mało finezyjny, ale na płaszczyźnie niezobowiązującej rozrywki działa prawidłowo. Jednym słowem: miłośnicy brutalnych horrorów klasy B powinni być zadowoleni, ponieważ to bardzo dobrze zrealizowany obraz w tej konwencji. Fani H.P. Lovecrafta nie znajdą tutaj raczej nic dla siebie, co gorsza mogą się poważnie zrazić do produkcji cynicznym i przedmiotowym podejściem do najważniejszych motywów z twórczości pisarza. A co z Kolorem z przestworzy powinni uczynić zwykli kinomaniacy? Obejrzeć i nieźle się bawić, bo trudno zachować powagę, patrząc na Nicolasa Cage’a, który podczas scen impulsywnego szaleństwa przechodzi samego siebie. Warto jednak podejść do seansu na czczo, bo w drugiej połowie obrazu pewne sceny mogą przyprawić o problemy żołądkowe.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj