Najbardziej energetyczny serial świata powrócił. Śpieszę donieść, że emitowana na HBO Max produkcja Lakers: Dynastia zwycięzców wciąż znajduje się w wyśmienitej formie, a początek jej 2. sezonu nie tylko fanów koszykówki wprawi w hipnotyczny trans i pozwoli wsiąść do jedynego w swoim rodzaju wehikułu czasu. Jeziorowcy na ekranie nieustannie tańczą opętane tango; drużyna, która dopiero co zdobyła mistrzostwo NBA, musi zmierzyć się z nowymi wyzwaniami i przeciwnościami losu. Ego jej zawodników raz po raz daje o sobie znać, narasta konflikt pomiędzy graczami, trenerami i kierownictwem, natomiast doktor Jerry Buss (fenomenalny John C. Reilly) po śmierci swojej matki redefiniuje sposoby prowadzenia własnego biznesu i rodziny. Z jednej strony widz czuje więc, że Lakers są już na fali wznoszącej. Z drugiej będziemy mieć wrażenie, że nawet po założeniu mistrzowskich pierścieni ta trupa akrobatów parkietu i życia przegrywa we wzięciu się za bary z ekspresowo zmieniającą się rzeczywistością. Nie ma żadnego przypadku w tym, że Dynastia zwycięzców przez niektórych komentatorów nazywana jest "odwróconym Ostatnim tańcem"; mit legendarnego stylu "Showtime" przychodzi tu do nas w aurze ironii i wydobywania z pomnikowych postaci przede wszystkim tego, co w nich ułomne, ludzkie. Bardziej niż olimpijskimi bogami ekranowi Jeziorowcy są (jeszcze) współczesnymi Syzyfami; na każde wejście na szczyt przypadają dwa bolesne upadki. "Zaczynamy specjalne przedstawienie dla ciebie" – mówi Larry Bird w kierunku Magica Johnsona w premierowym odcinku drugiej odsłony serii. Zapnijcie pasy. To widowisko Was pochłonie.  Jeśli wraca Dynastia zwycięzców, z ponadczasowego posterunku salutuje nam również bodajże najlepsza czołówka w historii małego ekranu. Nie sposób się od niej oderwać; to zaklęty w kilkudziesięciu sekundach i wrzucony do unikalnej kapsuły czasu pejzaż społeczno-polityczny USA lat 80. w pigułce. Choć tym razem trafia do odbiorców w zmienionej wersji, z której znika głośniejsze od bomb "Power To The People!", stary nowy kolaż wciąż ma piorunującą moc sprawczą, a dokumentowana epoka odbija się w nim jak w lustrze. Akcja 2. odsłony serii zostaje osadzona w sezonach 1980/1981 i 1981/1982. Już w pierwszym odcinku zdajemy sobie sprawę, że Jeziorowcy w drodze po kolejne tytuły de facto siedzą na beczce prochu: zawodnicy skaczą sobie do gardeł, natomiast Magic Johnson (Quincy Isaiah – czapki z głów!) najpierw musi zmierzyć się z kwestią przypisywanego mu ojcostwa, później z kontuzją, która na długi czas wyłączy go z gry. Młody gwiazdor wraca w kolejnej odsłonie serii, przy czym jego dołączenie do drużyny rodzi znacznie więcej problemów, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Lakers zbierają baty w play-offach, w szatni dochodzi do rękoczynów, a trener Paul Westhead (Jason Segel) staje się chodzącym uosobieniem syndromu oblężonej twierdzy. Prawdziwą perełką jest trzeci odcinek o wymownym tytule Drugie przyjście. Twórcy zdecydowali się rozbić oś fabularną: sekwencje ukazujące położenie Jeziorowców po fatalnym sezonie przeplatane są retrospekcjami rzucającymi nowe światło na podszytą tragedią historię Larry'ego Birda (magnetyczny Sean Patrick Small). Wszystkie te elementy układanki kapitalnie łączą się w jedną całość, gdy Buss i Magic muszą obserwować w telewizji triumfalny pochód swoich nemezis, odpowiednio Reda Auerbacha i napędzającego grę Boston Celtics Birda. Ich trafia szlag, nas jeszcze jeden grom z jasnego nieba. 
fot. HBO
Lakers: Dynastia zwycięzców nadal stoi fenomenalnie rozpisanymi postaciami i koncertami aktorskimi. Powiedzieć, że najważniejsi bohaterowie tej opowieści zostali wybornie obsadzeni, to właściwie nic nie powiedzieć. Pal już licho, że Reilly znów w mistrzowski sposób bawi się swoim występem, a Isaiah w błyskawicznym tempie zgłasza aspiracje do miana jednego z najzdolniejszych aktorów młodego pokolenia. Cuda dzieją się także na drugim planie: pojedynki na linii Segel – Adrien Brody (Pat Riley) o faktyczną władzę nad drużyną wypadają jeszcze lepiej, gdy ton nadaje im przetaczające się przez ekran tornado w osobie Jerry'ego Westa. Portretujący go Jason Clarke wspina się na wyżyny swoich umiejętności, eksponując zarówno wyjątkową miłość do spuścizny Jeziorowców, jak i trudną do powstrzymania furię. Napady gniewu tej postaci, choć mocno podkoloryzowane w stosunku do pierwowzoru, niosą w sobie jakąś pierwotną dzikość, przejaw nieodłącznie wpisanego w sportową rywalizacją atawizmu. Doskonałą dla nich przeciwwagą są popisy Solomona Hughesa w roli Kareema Abdula-Jabbara. "Cap" wciąż wydaje się przybyszem z innego, lepszego świata, w którym kult ducha znaczy o niebo więcej niż pogoń za atletycznym ideałem. Cieszy także to, że twórcy zdecydowali się w końcu oddać pole do działania Smallowi. Jego Bird wcześniej budził nasz dystans i niechęć; teraz jednak, mając na uwadze wydarzenia kształtujące osobowość legendy Celtics, możemy go lepiej zrozumieć.  Do tego wszystkiego dodajmy tytaniczną pracę scenarzystów; z historii, której początki i zakończenia już znamy, uczynili oni emocjonującą, pełną znaków zapytania rozgrywkę. Sprawdza się również zabawa konwencją paradokumentu i techniczne zabiegi ze zmianami sposobu kadrowania i odbijającymi się na taśmie filmowej artefaktami na czele, które wzmacniają w widzu poczucie nieustannego przenoszenia się do przedstawionej na ekranie epoki. Dzięki powyższym sztuczkom serial Lakers: Dynastia zwycięzców w swoim 2. sezonie może się systematycznie rozpędzać: każdy odcinek jest lepszy od poprzedniego. Istotne jest to, że odpowiedzialni za produkcję rozpisali obecną odsłonę serii na zaledwie siedem odcinków – Jeziorowcy muszą więc szybko przełknąć gorycz porażki, aby wrócić na parkiet jeszcze mocniejszymi. Zauważmy też, że na aktualnym etapie historii drużynie z Los Angeles wciąż daleko do miana "dynastii"; powiedziałbym raczej, że patrzymy na "aberrację" NBA, wyjątek potwierdzający regułę, który tylko jakimś błogosławionym zrządzeniem losu może przepoczwarzyć się w mit. Obserwowanie pogoni za tą legendą będzie z całą pewnością fascynujące. Zmienia się mentalność zawodników, zmienia się sama liga. Dziś jeszcze w serialu mówi się o "systemie". Wszyscy wiemy jednak, że powoli nadchodzi to, na co wszyscy czekamy: Showtime!
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj