Lakers: Dynastia zwycięzców: sezon 2, odcinki 1-3 - recenzja
Serial Lakers: Dynastia zwycięzców w swoim 2. sezonie przypomina rozpędzony pociąg. Każdy odcinek wydaje się lepszy od poprzedniego, a twórcy kapitalnie wieszczą nadejście wyczekiwanego "Showtime".
Serial Lakers: Dynastia zwycięzców w swoim 2. sezonie przypomina rozpędzony pociąg. Każdy odcinek wydaje się lepszy od poprzedniego, a twórcy kapitalnie wieszczą nadejście wyczekiwanego "Showtime".
Najbardziej energetyczny serial świata powrócił. Śpieszę donieść, że emitowana na HBO Max produkcja Lakers: Dynastia zwycięzców wciąż znajduje się w wyśmienitej formie, a początek jej 2. sezonu nie tylko fanów koszykówki wprawi w hipnotyczny trans i pozwoli wsiąść do jedynego w swoim rodzaju wehikułu czasu. Jeziorowcy na ekranie nieustannie tańczą opętane tango; drużyna, która dopiero co zdobyła mistrzostwo NBA, musi zmierzyć się z nowymi wyzwaniami i przeciwnościami losu. Ego jej zawodników raz po raz daje o sobie znać, narasta konflikt pomiędzy graczami, trenerami i kierownictwem, natomiast doktor Jerry Buss (fenomenalny John C. Reilly) po śmierci swojej matki redefiniuje sposoby prowadzenia własnego biznesu i rodziny. Z jednej strony widz czuje więc, że Lakers są już na fali wznoszącej. Z drugiej będziemy mieć wrażenie, że nawet po założeniu mistrzowskich pierścieni ta trupa akrobatów parkietu i życia przegrywa we wzięciu się za bary z ekspresowo zmieniającą się rzeczywistością. Nie ma żadnego przypadku w tym, że Dynastia zwycięzców przez niektórych komentatorów nazywana jest "odwróconym Ostatnim tańcem"; mit legendarnego stylu "Showtime" przychodzi tu do nas w aurze ironii i wydobywania z pomnikowych postaci przede wszystkim tego, co w nich ułomne, ludzkie. Bardziej niż olimpijskimi bogami ekranowi Jeziorowcy są (jeszcze) współczesnymi Syzyfami; na każde wejście na szczyt przypadają dwa bolesne upadki. "Zaczynamy specjalne przedstawienie dla ciebie" – mówi Larry Bird w kierunku Magica Johnsona w premierowym odcinku drugiej odsłony serii. Zapnijcie pasy. To widowisko Was pochłonie.
Jeśli wraca Dynastia zwycięzców, z ponadczasowego posterunku salutuje nam również bodajże najlepsza czołówka w historii małego ekranu. Nie sposób się od niej oderwać; to zaklęty w kilkudziesięciu sekundach i wrzucony do unikalnej kapsuły czasu pejzaż społeczno-polityczny USA lat 80. w pigułce. Choć tym razem trafia do odbiorców w zmienionej wersji, z której znika głośniejsze od bomb "Power To The People!", stary nowy kolaż wciąż ma piorunującą moc sprawczą, a dokumentowana epoka odbija się w nim jak w lustrze. Akcja 2. odsłony serii zostaje osadzona w sezonach 1980/1981 i 1981/1982. Już w pierwszym odcinku zdajemy sobie sprawę, że Jeziorowcy w drodze po kolejne tytuły de facto siedzą na beczce prochu: zawodnicy skaczą sobie do gardeł, natomiast Magic Johnson (Quincy Isaiah – czapki z głów!) najpierw musi zmierzyć się z kwestią przypisywanego mu ojcostwa, później z kontuzją, która na długi czas wyłączy go z gry. Młody gwiazdor wraca w kolejnej odsłonie serii, przy czym jego dołączenie do drużyny rodzi znacznie więcej problemów, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Lakers zbierają baty w play-offach, w szatni dochodzi do rękoczynów, a trener Paul Westhead (Jason Segel) staje się chodzącym uosobieniem syndromu oblężonej twierdzy. Prawdziwą perełką jest trzeci odcinek o wymownym tytule Drugie przyjście. Twórcy zdecydowali się rozbić oś fabularną: sekwencje ukazujące położenie Jeziorowców po fatalnym sezonie przeplatane są retrospekcjami rzucającymi nowe światło na podszytą tragedią historię Larry'ego Birda (magnetyczny Sean Patrick Small). Wszystkie te elementy układanki kapitalnie łączą się w jedną całość, gdy Buss i Magic muszą obserwować w telewizji triumfalny pochód swoich nemezis, odpowiednio Reda Auerbacha i napędzającego grę Boston Celtics Birda. Ich trafia szlag, nas jeszcze jeden grom z jasnego nieba.
Lakers: Dynastia zwycięzców nadal stoi fenomenalnie rozpisanymi postaciami i koncertami aktorskimi. Powiedzieć, że najważniejsi bohaterowie tej opowieści zostali wybornie obsadzeni, to właściwie nic nie powiedzieć. Pal już licho, że Reilly znów w mistrzowski sposób bawi się swoim występem, a Isaiah w błyskawicznym tempie zgłasza aspiracje do miana jednego z najzdolniejszych aktorów młodego pokolenia. Cuda dzieją się także na drugim planie: pojedynki na linii Segel – Adrien Brody (Pat Riley) o faktyczną władzę nad drużyną wypadają jeszcze lepiej, gdy ton nadaje im przetaczające się przez ekran tornado w osobie Jerry'ego Westa. Portretujący go Jason Clarke wspina się na wyżyny swoich umiejętności, eksponując zarówno wyjątkową miłość do spuścizny Jeziorowców, jak i trudną do powstrzymania furię. Napady gniewu tej postaci, choć mocno podkoloryzowane w stosunku do pierwowzoru, niosą w sobie jakąś pierwotną dzikość, przejaw nieodłącznie wpisanego w sportową rywalizacją atawizmu. Doskonałą dla nich przeciwwagą są popisy Solomona Hughesa w roli Kareema Abdula-Jabbara. "Cap" wciąż wydaje się przybyszem z innego, lepszego świata, w którym kult ducha znaczy o niebo więcej niż pogoń za atletycznym ideałem. Cieszy także to, że twórcy zdecydowali się w końcu oddać pole do działania Smallowi. Jego Bird wcześniej budził nasz dystans i niechęć; teraz jednak, mając na uwadze wydarzenia kształtujące osobowość legendy Celtics, możemy go lepiej zrozumieć.
Do tego wszystkiego dodajmy tytaniczną pracę scenarzystów; z historii, której początki i zakończenia już znamy, uczynili oni emocjonującą, pełną znaków zapytania rozgrywkę. Sprawdza się również zabawa konwencją paradokumentu i techniczne zabiegi ze zmianami sposobu kadrowania i odbijającymi się na taśmie filmowej artefaktami na czele, które wzmacniają w widzu poczucie nieustannego przenoszenia się do przedstawionej na ekranie epoki. Dzięki powyższym sztuczkom serial Lakers: Dynastia zwycięzców w swoim 2. sezonie może się systematycznie rozpędzać: każdy odcinek jest lepszy od poprzedniego. Istotne jest to, że odpowiedzialni za produkcję rozpisali obecną odsłonę serii na zaledwie siedem odcinków – Jeziorowcy muszą więc szybko przełknąć gorycz porażki, aby wrócić na parkiet jeszcze mocniejszymi. Zauważmy też, że na aktualnym etapie historii drużynie z Los Angeles wciąż daleko do miana "dynastii"; powiedziałbym raczej, że patrzymy na "aberrację" NBA, wyjątek potwierdzający regułę, który tylko jakimś błogosławionym zrządzeniem losu może przepoczwarzyć się w mit. Obserwowanie pogoni za tą legendą będzie z całą pewnością fascynujące. Zmienia się mentalność zawodników, zmienia się sama liga. Dziś jeszcze w serialu mówi się o "systemie". Wszyscy wiemy jednak, że powoli nadchodzi to, na co wszyscy czekamy: Showtime!
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat