Ogarnęło mnie lekkie zdziwienie, kiedy to zasugerowano, że trzy odcinki przed końcem sezonu dojdzie wreszcie do istotnego dla dalszej fabuły starcia naszej drużyny Legend z Vandalem Savage'em. Miałem wrażenie, że jest na to trochę za szybko. Po raptem kilku starciach muszą wykorzystać ostatnią szansę i lecieć do miejsca w czasie niedługo przed wydarzeniem będącym motorem napędzającym całego serialu. A mierzą się przecież z nieśmiertelnym tyranem wywodzącym się ze Starożytnego Egiptu, który w dodatku ma stać za wieloma nieszczęściami, które dotknęły ludzkość na przestrzeni prawie czterech tysięcy lat. Jakoś nie chce mi się wierzyć, że superkomputer z przyszłości jest go w stanie wyśledzić tylko w XX wieku, ale w końcu Legends of Tomorrow pochodzi od twórców Arrow, więc można było się przygotować na takie niedociągnięcia. Ostateczne starcie, zekranizowane w odcinku zatytułowanym Leviathan, ma miejsce w 2166 roku. W tym czasie Savage stoi na czele siły polityczno-militarnej kreowanej na taką o charakterze totalitarnym. Czyli nie dość, że nasi bohaterowie wraz ze swoim uzbrojeniem są technologicznie 150 lat do tyłu, to jeszcze muszą mierzyć się z armią wrogów przygotowanych na ich przybycie. W końcu Savage wie, że jest celem ich ataków, po tym jak się poznali na przestrzeni lat. Jednak chyba w tym wypadku wojna, napędzająca zwykle rozwój nowych technologii, w tym wypadku doprowadziła do stagnacji. Legendy bez większego problemu uprowadzają córkę wielkiego wodza, która dostarcza im przy okazji narzędzie mogące go uśmiercić. Tradycyjnie twórcy strasznie upraszczają wszystkie wydarzenia, pozbawiając je wiarygodności. Wspomniana córka piastuje jednocześnie wysokie stanowisko w siłach zbrojnych złego imperium, nie mając przy tym świadomości, że to jednak jej ojciec jest źródłem większości nieszczęść, z którymi walczy. Capitan Cold przemawia jej do rozsądku, opowiadając przy tym także o swoim rodzicu potworze. Podobało mi się, kiedy poprzez ten wątek ocieplili trochę jego wizerunek, ale później wyeksploatowano ten motyw do tego stopnia, że zaczynał irytować. W tym odcinku dostajemy także informację o niesłychanej bezmyślności i niekonsekwencji trwającej tysiąclecia. Dotyczy ona pary przeznaczonych sobie kochanków – Chay-Ary (Kendry) i Khufu (Carter), którzy raz po raz umierając z ręki Vandala Savage’a, nie pomyśleli o tym, aby spróbować go pokonać we dwoje. Dopiero w 1941 roku stwierdzili, że Hawkgirl powinna nauczyć się używania broni, dlatego trudno się dziwić, że przez tak długi czas pozwalali rosnąć w siłę swojemu wrogowi. No url Trzeba przyznać, że odcinek 13 jest jednak jednym z najbardziej spektakularnych w całym serialu. Stało się tak za sprawą walki Ray Palmera (pseudonim Atom) z tytułowym Lewiatanem, który okazał się wielkim robotem. Tym samym odziany w zbroję bohater musiał zwiększyć swój rozmiar, dzięki czemu mógł się mierzyć z mechanicznym przeciwnikiem. Zadziwiające było to, że twórcy zdecydowali się na tak długą sekwencję zrealizowaną komputerowo, która w ogólnym rozrachunku jednak robiła wrażenie, chociażby przez to, że była niespodziewana i na swój sposób efektowna. Odpowiedzi na pytanie, dlaczego nagle znalazły się fundusze na tyle CGI, dostarcza już kolejny odcinek, który jest ubogi chyba do granic możliwości. River of Time pozwala szczerze wątpić, czy przypadkiem nie pomyliło się oglądanego serialu. W trakcie jego trwania odnosiłem wrażenie, że mam przed sobą jakąś potwornie słabą telenowelę. Cały odcinek bogaty jest w retrospekcje rodem z bieżącego sezonu Arrow, które aż proszą się o pominięcie ze względu na to, jak mało wnoszą. Będąc tylko wypełniaczem czasu antenowego, boleśnie uwypuklają, w jakim stopniu budżet tego odcinka został pochłonięty przez poprzedni. Przez cały sezon zabawne było to, jak często scenarzyści rozdzielali profesora Steina i Jeffersona Jacksona, próbując fabularnie uzasadnić brak funduszy na Firestorma. Tak było w Lewiatanie, kiedy to Martin został ranny. Także w River of Time zostaliśmy go pozbawieni, kiedy w wyniku napraw prowadzonych przy napędzie umożliwiającym podróże w czasie Jefferson zaczyna się starzeć, przez co jest niedysponowany. Jednocześnie zwieńczeniem tego wątku jest prawdopodobne wyłączenie go z akcji na przyszłość. Co prawda nie wydaje mi się to prawdopodobne, ale możemy go już nie zobaczyć do końca sezonu, a jeśli coś pójdzie wystarczająco źle, to nie pojawi się już nigdy. Dlatego dziwi trochę fakt jego wprowadzenia w tym serialu. Chociaż oddzielnie są to postacie, które można lubić, to dotkliwy brak Firestorma na ekranie pozostawia pytanie, czy nie lepiej byłoby zostawić go jako powracającą postać we Flashu, a do Legend Jutra wprowadzić kogoś, na kogo twórców stać. Skomplikował się także związek Kendry i Raya, ponieważ w nowym wcieleniu powrócił Carter. Niestety jego wspomnienia poprzednich żywotów zostały zablokowane przez złego tyrana. Powstrzymało to Kendrę przed zabiciem Savage’a, dając możliwość zwiększenia liczby odcinków do oczekiwanej przez stację CW. Niestety problemy związane z tym miłosnym trójkątem są źródłem jedynej akcji obecnej w tym odcinku, powodując, że wypada on szczególnie słabo. Chociaż serial Legends of Tomorrow nie prezentuje się najlepiej, to zdarzają mu się lepsze momenty, do których zaliczyłbym 13 odcinek. Jednak jeśli następny jest tak marny jak w tym wypadku, to ostateczne wrażenie też nie jest najlepsze. Chociaż twórcy otworzyli sobie w nim furtkę, dzięki której dobrną do końca sezonu, to oddaje ona ducha tego serialu - jest miałka, naciągana i raczej niepotrzebna. Byłoby zdecydowanie lepiej, gdyby nie próbowali sztucznie go przedłużać. Szkoda tylko potencjalnie ciekawego, dającego szerokie pole do popisu pomysłu. Chociaż formuła mogłaby pozwolić na pokazanie naprawdę ciekawych rzeczy, to mając świadomość, kto ten serial tworzy, Legends of Tomorrow raczej nie rokuje dobrze na przyszłość. Przynajmniej w tym sezonie…
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj