Warto na wstępie zaznaczyć, że Legends of Tomorrow trzyma nadal ten niezły poziom, jakiego nie uświadczyliśmy przez pierwszy sezon. To po prostu przyjemnie się ogląda nawet jeśli mamy świadomość, że ta historia jest momentami straszliwie kiczowata. Niemniej każdy kolejny odcinek pokazuje, że jest to kicz oferujący naprawdę fajną rozrywkę bez zadęcia typowego dla Arrow, czy teen dramy oglądanej we The Flash i Supergirl. Co więcej, twórcy cały czas skutecznie nas przekonują, że ten sezon jest od początku do końca przemyślany. Przede wszystkim doczekaliśmy się powrotu Ripa Huntera, a właściwie jego cienia. Wyrzucenie przez czas z tonącego Waveridera zdecydowanie nie wyszło mu dobrze. Trafił do czasów, kiedy dziesiąta muza właśnie miała przejść prawdziwą rewolucję, zwłaszcza w kwestii nowej jakości filmów science fiction. To oczywiście za sprawą młodego George'a Lucasa, który w odcinku o bardzo wymownym tytule Raiders of the Lost Art był na samym początku swojej filmowej drogi. Mało tego, był asystentem Ripa, który próbował nakręcić pracę dyplomową o... samym sobie. Co tu dużo mówić – Ripowi mocno pomieszało się w głowie, przez co nie pamiętał w ogóle, kim jest i jakie jest jego przeznaczenie. Co gorsza, miał ze sobą coś, na czym zależało Legionowi Zagłady (na marginesie, geneza tej nazwy była tak dziwna, że aż zabawna), czyli Damienowi Darhkowi, Malcolmowi Merlynowi, a przede wszystkim Eobardowi Thawne. Włócznia przeznaczenia, bo o niej mowa, zapowiada się na artefakt, który mocno może namieszać nie w samym czasie, a w rzeczywistości. W tym przypadku właściwym jest zastanowienie się, czy scenarzyści nie kręcą w ten sposób na siebie bata. Już wiele razy udowadniali, że majsterkowanie w czasie nie jest ich mocną stroną. Brakuje przede wszystkim konsekwencji – realny wpływ na konkretne wydarzenia (jak choćby akcja w Białym Domu) nie ma wielkiego wpływu na wydarzenia, ale za to proste słowa, zdania (casus Steina i jego córki) potrafią zmienić naprawdę wiele. Tu również zaryzykowano, bawiąc się konwencją „co by było, gdyby"... Lucas nie nakręcił Gwiezdnych Wojen czy Indiany Jonesa. Okazuje się, że w takiej sytuacji Ray Palmer nigdy nie zostałby genialnym wynalazcą i nie stworzył stroju Atoma, natomiast Nate nie pokochałby historii i nie zostałby Steelem. W pewnym stopniu twórcy serialu w ten sposób oddali swoisty hołd dla twórczości Lucasa, pokazując jego ogromny wkład w rozwój nie tylko kina jako takiego, ale też w więź, jaka może się wytworzyć między światem realnym a tym na celuloidowej taśmie. Trzeba przyznać, że ten smaczek to oczko puszczone w stronę widza i fanów Gwiezdnych Wojen i Indiany Jonesa, przykrył... niestety nie aż tak wciągającą fabułę. Zabieg z wprowadzeniem młodego Lucasa skutecznie odwracał uwagę od wielu ekranowych wydarzeń. I choć działo się naprawdę wiele, to miejscami brakowało w tym jakiejkolwiek logiki, nie wspominając o sensie. Niestety większość starć pomiędzy załogą Waveridera a Legionem Zagłady była po prostu naiwnie głupia. Zwłaszcza końcowe sceny, kiedy Sara, Ray, Steel i George Lucas zostali wrzuceni do śmierciarki czy też wszystkie sceny walk. Trochę ratował je Rip Hunter, od którego widzowie zdążyli się odzwyczaić i w paru momentach, dzięki swojej nowej osobowości, potrafił naprawdę wywołać uśmiech. Stąd też jego powrót należy uznać za udany, bo to nie ten sam nudny, trzymający się kurczowo zasad (by potem i tak je złamać) Rip. Teraz to nieprzewidywalny gość, który jak do tej pory każdą reakcją potrafił i zaskoczyć, i rozbawić. W całym tym odcinku trochę na dalszy plan zeszły problemy Micka Rory'ego z jego... głową i ciągłym widzeniem Leonarda Snarta (swoją drogą Wenworth Miller został ściągnięty dosłownie na chwilę, bo w tym odcinku w ogóle go nie uświadczyliśmy). A jak się okazało – Dominic Purcell mimo wszystko czasem potrafi wykrzesać z siebie krztynę talentu aktorskiego. Odcinek Raiders of the Lost Art nie powalił na kolana, ale dał widzowi sporo zabawnych smaczków. Fabuła może momentami się nie kleiła, ale koniec końców została pchnięta do przodu. Już wiemy, jaki jest cel tych złych (odpuśćmy sobie już nazwę z Hanna-Barbery) i gdzie kolejne odcinki nas zaprowadzą. Co może zaskoczyć, w tym wszystkim najciekawiej rysuje się wątek Ripa Huntera. Takiego obrotu spraw wLegends of Tomorrow chyba nikt się nie spodziewał. No, ale ten sezon już wiele razy potrafił pozytywnie zaskoczyć.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj