Premiera czwartego sezonu Legends of Tomorrow była niemal strzałem w dziesiątkę i świetnym wstępem do kolejnych epizodów, które być może nie były aż tak dobre, ale nadal trzymają ten wyjątkowy jak na ten serial poziom. Tym razem paczka co nieco zdegenerowanych „superbohaterów” udała się na wycieczki do XVII-wiecznego Salem oraz do Londynu w okresie drugiej połowy lat 70. W obydwu przypadkach cel był jeden – odszukanie i odesłanie magicznych (i przeważnie niezbyt sympatycznych) stworzeń do piekła. W Salem mamy do czynienia z wróżką spełniającą życzenia, natomiast w Londynie ze zmiennokształtnym. I jak pokazały te dwa odcinki – magiczne stworzenie magicznemu stworzeniu jest nierówne. Najjaskrawiej pokazuje to sam Constantine, który nie już od dawna zatracił poczucie granicy między dobrem a złem, co przekłada się mocno na jego poczynania. Bo jeśli w przypadku wróżki jego poczynania były jak najbardziej wskazane, to już przy zmiennokształtnej istocie niekoniecznie. Zwłaszcza na tle tej drugiej istoty zobaczyliśmy, jak mocny wpływ na wszystkie Legendy miały ostatnie wydarzenia związane z Mallusem. To mocno zakrzywiło ich osądy i ocenę rzeczywistości, a jedyną osobą, która zachowała jako taki trzeźwy pogląd na wszystko, był dobroduszny Ray Palmer, który pokazał swoim przyjaciołom, że nie taki diabeł straszny, jak go malują. Te wydarzenia potwierdzają coś, co widzieliśmy już w poprzednim sezonie, że mimo lekkiego podejścia do całej historii, twórcy nie zapominają o rozwoju samych postaci. Obecnie każda z Legend jest zupełnie inną postacią, niż w pierwszym czy drugim sezonie. To ogromny plus, zwłaszcza jeśli porównamy sobie ten serial z resztą Arrowerse, gdzie rozwój bohaterów nie jest aż tak oczywisty. Oczywiście z pewnymi wyjątkami. Dobrym pomysłem było wprowadzenie do tej gromadki Constantine’a, który przecież pasuje do tego zespołu jak pięść do nosa, ale tak mogliśmy mówić o każdej osobie, która tworzyła Legendy. Zwłaszcza w trzecim epizodzie dało się odczuć wpływ jego trudnego charakteru na resztę Legend i vice versa. To zderzenie znanych nam doskonale osobowości z mimo wszystko mniej znanym Constantinem tworzy fajną mieszankę nie tylko wybuchową. Bo też starcie samców alfa – czyli Constantine’a z Mickiem Rorym, choć jest utartym schematem powielanym w wielu serialach, po prostu bawi.
Źródło: Dean Buscher/The CW
+8 więcej
Tradycyjnie też bawiło mnóstwo innych scen – kradzież psa królowej Elżbiety, próba wymazania swojego istnienia przez Constantine’a jednym, celnym kopniakiem w jaja czy nietypowa relacja Nate’a z Garym. Gagów było oczywiście o wiele więcej i nie sposób ich wszystkich wymienić. Docenić należy jeszcze dwie rzeczy: fajnie prowadzoną relację damsko-damską Sary z Avą czy mocne, punkrockowe otwarcie muzyczne kawałkiem Sex Pistols Save the Queen, które idealnie wprowadzało w klimat Londynu lat 70. Legendy – co pewnie będę wielokrotnie podkreślał, zaliczają też mnóstwo potknięć i słabizn, ale to wszystko świetnie współgra z całością, do której twórcy już dawno przestali podchodzić śmiertelnie poważnie, świetnie bawiąc się w czasie realizacji tego serialu. I dzięki temu my również jesteśmy w stanie się przy nim dobrze bawić.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj