Wydawać by się mogło, że film, który opowiada o drużynie drugo- i trzecioligowych antagonistów uniwersum DC nie może być przepisem na blockbusterowy hit. Pierwsza część mimo bardzo słabych recenzji odniosła kasowy sukces. Legion samobójców: The Suicide Squad  po raz kolejny wysyła tytułową drużynę na misję samobójczą, chociaż tym razem w odmienionym składzie. Zadanie jest proste, trzeba zniszczyć nazistowskie laboratorium na wyspie Corto Maltese, gdzie władzę przejęło wojsko. Na miejscu jednak na naszych antybohaterów czeka kosmiczny byt, Starro, który potrafi zawładnąć świadomością dowolnej osoby. Zarys fabuły nie brzmi jakoś oryginalnie, jednak plusem jest to, że za sterami produkcji stanął James Gunn, czyli spec od historii o mało znanych bohaterach komiksowych, których za swoją sprawa wrzuca do pierwszej ligi.  Produkcja Warner Bros jest reklamowana jako wytwór szalonego umysłu Gunna. I po dwóch seansach spokojnie mogę napisać, że w tym zdaniu nie ma ani trochę fałszu. Twórca potrafi w filmie zrobić genialne, inscenizacyjne rzeczy. Chodzi np. o kreowanie tytułów kolejnych rozdziałów widowiska czy napisów w projekcie za pomocą krwi Savanta czy odpowiednio ułożonych rzeczy na dachu. Kolejnym przykładem ogromnej kreatywności Gunna jest sekwencja walki Ricka Flagga z Peacemakerem, której początek postanowił pokazać w odbiciu hełmu tego drugiego. To drobna rzecz, jednak dodała smaku całej scenie ze zwykłego mordobicia do pewnej formy artyzmu. Jednak szczyt twórczego geniuszu Gunn pokazał w sekwencji brawurowej ucieczki Harley Quinn z więzienia, w którym była przetrzymywana przez generała. Gunn znakomicie, bardzo wprost śmieje się w niej z kategorii PG-13, w której krew z kolejnych przeciwników Quinn tryska w formie kwiecistego wzoru. Dodajmy do tego animowane ptaki i oszczep, który zostaje podświetlony niczym artefakt w grze RPG i mamy ogromny, twórczy misz masz, który mimo tego, że wiele dzieje się na ekranie ogląda się z przyjemnością.  Nie odkryje Ameryki, jeśli napisze, że Gunn mógł w pełni wykorzystać swój kreatywny umysł dlatego, że studio dało mu wolną rękę, a film był tworzony z myślą o kategorii R. I to widać na każdym kroku, ponieważ reżyser w pełni wykorzystuje to, co erka ma dobrego do zaoferowania. Tym samym Gunn wrócił do swoich korzeni i to widać, że doskonale się przy tym bawił wymyślając coraz to bardziej kreatywne sposoby uśmiercania postaci na ekranie. Już sama sekwencja początkowa to prawdziwy popis wolności spod znaku kategorii R. Gunn nie bawi się w stonowanie brutalności, tylko w pełni jedzie po bandzie. Dlatego dostajemy w jednej sekwencji Mongal spaloną żywcem, Kapitana Boomeranga poszatkowanego przez helikopter, Blackguarda, którego kule wojskowych pozbawiły twarzy, czy na koniec Savanta, którego głowa zostaje wysadzona przez Amandę Waller. Reżyser wyciągnął rzeź dokonywanej na postaciach w filmie do formy sztuki. Jednak należy przy tym zaznaczyć, że nie jest to bezsensowna brutalność pokazana tylko po to by szokować i dlatego, że kategoria R na to pozwala. Wszystkie erkowe sekwencje są bowiem ważne dla fabuły i popychają akcję do przodu bądź świetnie przeplatają się z głównym wątkiem fabularnym. Najlepszym przykładem tego jest scena ataku na obóz rebeliantów, w której członkowie Legionu samobójców nie wiedzą, że atakują swoich sojuszników. Sekwencja pięknie służy jako stricto scena akcji, gdzie Bloodsport i Peacemaker rywalizują ze sobą na najbardziej pomysłowe zlikwidowanie wroga, wnosi spora dawkę czarnego humoru i ukazuje interesującą dynamikę między członkami tytułowej ekipy. Wiem, że to nie jest film dla wszystkich właśnie przez swoją brutalność, bowiem sceny takie jak zjadanie głowy żołnierza przez King Sharka czy wspomniany Blackguard pozbawiony twarzy wchodzą już w sferę gore, ale ja to kupuję w pełni.  I w tym miejscu czas najwyższy, aby przejść do głównych bohaterów, a raczej antybohaterów produkcji. David Ayer w poprzednim filmie za wiele czasu poświęcił na ekspozycję, w której każda z ważniejszych postaci dostawała scenkę, która wprowadzała ją do produkcji. Na szczęście Gunn nie popełnia tego błędu i u niego ta ekspozycja bardziej organicznie przechodzi w historii. Świetna jest scena z członkami zespołu Waller urządzającymi sobie zakłady, który z zawodników Legionu samobójców umrze. W ten sposób ładnie Gunn załatwił część ekspozycji niektórych antybohaterów, by resztę wprowadzić przy okazji scen pokazywania swoich umiejętności jak w przypadku Peacemakera, rozmowy z córką w przypadku Bloodsporta czy konwersację w autobusie, gdy Cleo opowiada genezę tego, jak została Ratcacherem 2. Reżyser nie robi niepotrzebnych dłużyzn, aby pierwszą część filmu poświęcić na wprowadzenie poszczególnych postaci, tylko do razu wciąga widza w wir akcji, doskonale wplatając historie głównych bohaterów.  A dynamika pomiędzy poszczególnymi członkami tytułowego zespołu to największa siła filmu. Sercem produkcji jest Cleo aka Ratcacher 2. Daniela Melchior doskonale potrafiła odnaleźć w swojej bohaterce siłę, a jednocześnie dziecięce zagubienie i naiwność. Aktorka świetnie operuje w poszczególnych stanach emocjonalnych swojej postaci. Po prostu wierzy się Cleo, że naprawdę martwi się o poszczególnych "kolegów" z drużyny i chętnie szuka w nich dobrych stron. A już jej szczur, Sebastian, stanowi fantastyczne uzupełnienie bohaterki, jest pewnego rodzaju comic reliefem, ale przy okazji po prostu wnosi wiele uroku do produkcji. Wielkie słowa uznania zbiera ode mnie David Dastmalchian, który wciela się w rolę Polki Dot Mana. Z początku myślałem, że będzie zwykłym, komediowym elementem produkcji. Jednak ku mojemu zdziwieniu zrobiono z niego znakomitą postać tragiczną z traumatycznym życiorysem, w którym międzywymiarowy wirus, którym zaraziła go matka, jest dla niego przekleństwem, a nie darem. Swoją drogą pomysł Jamesa Gunna, aby ukazywać w dziwnych momentach matkę Polki Dot Mana był bardzo dobry, ponieważ rozładowuje nieco tragizm postaci, mamy zatem balans między komedią a dramatem w wątku Krilla. Szkoda jednak, że jego śmierć nie niosła za sobą więcej emocji. Po prostu został zmiażdżony przez Starro i twórcy przeszli szybko do dalszej akcji. Nie było w tym momencie żadnej zadumy, przede wszystkim nie było na nią czasu i koniec końców finał wątku Polki Dot Mana był trochę bezosobowy. 
materiały prasowe
+22 więcej
Margot Robbie pokazała w filmie swoją najlepszą dotychczas wersję Harley Quinn. Przez dużą część widowiska postać jest obok zespołu, idzie własnym torem, jednak Gunn wiedział jak poprowadzić aspekt fabuły dotyczący bohaterki, aby organicznie łączył się z główną osią fabuły. Scena, w której Quinn zabija generała Lunę, swojego nowego chłopaka, i wygłasza mowę pożegnalną nad jego zwłokami, to prawdziwa perełka. Pokazuje jak jednocześnie Harley zachowuje swój pazur i psychopatyczny wyraz, jednak przy okazji widać, że pod maską żartów i anarchii kryje się coś więcej, sporo emocji. Idris Elba to po prostu standardowy Idris Elba, który swoją charyzmą potrafi wyciągnąć nawet najsłabszą postać. Jednak jego Bloodsport taką postacią nie jest i aktor świetnie potrafi oddać jego rozterki oraz na przestrzeni całego filmu metamorfozę w prawdziwego lidera zespołu. Jednak nie zmienia to faktu, że za bardzo przypomina kopię Deadshota z poprzedniej części. Po prostu trzeba było znaleźć podobną postać na zastępstwo. Mimo wszystko jak najbardziej sprawdza się jako formalny dowódca. Bardzo podobała mi się zmiana w postaci Ricka Flagga w porównaniu do poprzedniego filmu. W końcu ten bohater nie zachowuje się jako bezmyślny służbista uwikłany w nie do końca przekonujący romans. Produkcja Gunna w końcu pokazała ciekawe oblicze postaci jako charyzmatycznego, miejscami wyluzowanego, a nawet potrafiącego rozśmieszyć członka tytułowego zespołu. Sporo nieoczywistego uroku do produkcji wnosi natomiast King Shark. Znakomicie wywarzono cechy tej postaci, bowiem mimo całej jego brutalności z rozrywaniem i zjadaniem wrogów kryje się w nim ogromna doza dziecięcej ciekawości i chwytającej za serce fajtłapowatości, co widać choćby w scenie w akwarium, gdzie Shark odkrył nowe zwierzątka, z którymi zaczął się bawić.  Sporym zaskoczeniem był dla mnie John Cena. Były wrestler swoją rolą Peacemakera pokazuje, że nosi w sobie wielki talent komediowy. Raz rzuci sprośnym żartem o plaży pełnej penisów by za chwilę popisać się skutecznym i kreatywnym zabijaniem wrogów. Czarny humor, którym dysponuje postać jest bardzo mocnym punktem produkcji. Przy okazji Cena sprawdza się również jako zimny skurczybyk, który aby osiągnąć swój cel nie waha się uśmiercić Flagga lub próbować zabić Cleo. Scena, w której "ginie" zastrzelony przez Bloodsporta była dla mnie sporym zaskoczeniem, ponieważ wówczas pomyślałem, że serial o jego solowych przygodach będzie prequelem, jednak scena po napisach skutecznie rozmyła moje wątpliwości, żyje i będzie ratował świat na małym ekranie. Czekam na produkcję o jego przygodach, ponieważ w postaci drzemie jeszcze ogromny potencjał, który nie mógł do końca wybrzmieć przy innych bohaterach.  Co w postaciach jest najważniejsze, to, że absolutnie przejmujemy się ich losem. W poprzedniej części tak naprawdę miałem gdzieś czy któryś z członków tytułowego zespołu kopnie w kalendarz, ponieważ byli potraktowani raczej jako mięso armatnie bez historii. W wypadku filmu Gunna jest odwrotnie. Pięknie reżyser pokazał w scenie w klubie, gdzie Legion samobójców tańczy, żartuje i pije, jak powinno się dobrze nakreślać relacje między członkami grupy. W pierwszym filmie była podobna sekwencja, jednak nie wnosiła praktycznie żadnego ładunku emocjonalnego. W nowej produkcji kilkuminutowa sekwencja załatwia wszystko, pokazuje jak świetnie układa się dynamika zespołu. Mała historia Cleo o śmierci ojca czy Bloodsporta o tym, jak tata zamknął go za karę w skrzyni ze szczurami, dają więcej niż wielominutowa ekspozycja i mozolne wprowadzanie genezy postaci. Przez cały seans bardzo przywiązałem się do tych postaci i o dziwo było mi bardzo przykro gdy umierał Flagg czy Polka Dot Man.  Gunn od początku mocno stawia na akcję i daje nam jedną widowiskową sekwencję za drugą. Jednak przy tym potrafi się na chwilę zatrzymać by dalej budować wspomniane relacje bohaterów. Nie zmienia to faktu, że jeśli chodzi o akcję to produkcja Gunna to prawdziwy majstersztyk. Już pierwsza długa sekwencja walki z oddziałem wojska na plaży mówi nam, że to będzie coś wyjątkowego. Gunn doskonale łączy pomysłowość z brutalnością i festiwalem rzezi. Nieważne czy chodzi o sekwencję walki wręcz, wymiany ognia czy finałową walkę ze Starro, wszystkie sceny akcji stają na wysokości zadania, choć moim zdecydowanym faworytem jest wspomniana już wcześniej w recenzji scena ucieczki Harley z więzienia. Margot Robbie wykonywała całość bez pomocy dublerki i przez to sekwencja otrzymuje dodatkowy koloryt. Każdy element od uwolnienia się z kajdanek, poprzez walkę wręcz z żołnierzami, na wystrzelaniu oddziału wojskowych kończąc stanowi fantastyczny, bardzo groteskowy festiwal makabry. Jeśli chodzi o czarne charaktery to Starro jest chyba złoczyńcą jakiego ta produkcja potrzebowała. Przekoloryzowany do granic możliwości, wielki kosmiczny potwór doskonale wpasowuje się w zaproponowaną przez Gunna konwencję. Nie jest to antagonista, który na długo zostaje w pamięci po seansie, ale w produkcji wcale nie był taki potrzebny. Gorzej prezentują się natomiast nasi wojskowi i Thinker. Generałowie to po prostu klasyczni złole z ogromną władzą, rodzaj megalomanów zachłyśniętych swoją potęgą. Niestety to często spotykana klisza, a produkcja nie robi z nią nic świeżego. Natomiast Thinker miał spory potencjał, który nie za bardzo został w filmie wykorzystany. Zdegradowano go do roli szalonego naukowca, chociaż mógłby spokojnie sprawdzić się jako bardzo inteligentny, przebiegły przeciwnik. Jednak konwencja Gunna nie pozwoliła na wyciągnięcie z niego czegoś więcej i czarny charakter skończył rozerwany przez Starro. Szkoda. Ostatnim wielkim plusem, który pozwolę sobie zaznaczyć jest ścieżka dźwiękowa produkcji. Gunn ma ucho do wyszukiwania znakomitych utworów, które świetnie pasują do jego projektów i nie inaczej było tym razem. Wszystkie piosenki od Johnny'ego Casha przez Pixies i Grondsona wpadają w ucho i aż chce się jeszcze raz je usłyszeć zaraz po zakończeniu filmu. Przy tym nie służą tylko jako muzyczne uzupełnienie danej sekwencji a raczej w wielu momentach nadają jeszcze kolorytu scenie, jak choćby wspomniany Cash, którego możemy usłyszeć w sekwencji z Savantem siedzącym w więzieniu. Kolejny, znakomity soundtrack w dorobku Gunna, który podejrzewam będzie hitem.  Legion samobójców: The Suicide Squad to film świetny, z dobrym scenariuszem, znakomitymi bohaterami i nakreślonymi relacjami między nimi oraz brawurową, wciągającą akcją. Jak najbardziej polecam. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj