Nawet w tak psychodelicznym epizodzie, w którym pozornie logika i racjonalizm nie mają racji bytu, twórcom udaje się nie popaść w narracyjny chaos, serwując przy okazji całkiem czytelnie skomponowaną fabułę.
Koncept epizodu jest dziecinnie prosty. Aby wyciągnąć Syd z jej labiryntu i przywrócić do świata żywych, David podróżuje po jej jaźni, szukając wśród wspomnień kluczowego motywu, który pozwoli uratować jego ukochaną. Jak łatwo się domyśleć, nie jest to proste zadanie. David jest świadkiem narodzin, wczesnego dzieciństwa i okresu dorastania Syd. Odwiedza ją w różnych etapach życiowych, towarzysząc mocnym, traumatycznym przeżyciom. Finalnie osiąga sukces i razem ze swoją miłością wraca do rzeczywistości.
Mam problem z decydującym elementem, który przebudził Syd. O ile podróż po umyśle bohaterki jest fascynująca, to końcowe przesłanie na kilometr pachnie sztampą. Otóż David, dzięki pomocy swojej dziewczyny, odkrywa „wielką prawdę życiową”. Egzystencja nas kaleczy, doświadcza i krzywdzi, tylko po to, abyśmy stali się silniejsi. A silni musimy być, aby chronić miłość. Wszystko, co Syd doświadczyła w przeszłości, zrobiło z niej twardą osobę. Dzięki temu teraz jest gotowa na związek z Davidem, oparty na czystym uczuciu.
Powyższa chwalebna myśl ma w sobie oczywiście wiele z prawdy, ale przecież już Nietzsche mówił, że „co cię nie zabije, to cię wzmocni”. Finałowe rozstrzygnięcie zawodzi, ponieważ odyseja Davida po labiryncie Syd zapowiadała bardziej nieszablonowe zakończenie. Twórcy jednak, aby nie komplikować opowieści, skwitowali je tradycyjnym przesłaniem na temat ludzkiej egzystencji. Czymś, co moglibyśmy wyczytać w komiksach o superbohaterach lub zobaczyć w jednej z produkcji MCU.
Po
Legion można było spodziewać się nieco więcej, zwłaszcza że cały odcinek nie ma nic wspólnego z klasycznymi formami serialowymi. David wraca kilkakrotnie do tych samych wspomnień, aby odnaleźć w nich inny ważny element. Kilka razy towarzyszymy więc Syd podczas narodzin, w trakcie trudnego dzieciństwa i wtedy, gdy postanawia się zbuntować matce. Całość jednak nie ma w sobie nic z monotonii, ponieważ warstwa techniczna ponownie stoi na najwyższym poziomie. Powtarzane sekwencje ubarwione są niesamowitą ścieżką dźwiękową, a paleta barw, oświetlenie i praca kamer to prawdziwa wizualna uczta dla oglądających.
Omawiany odcinek jest też niezwykle ważny, ponieważ stanowi krok milowy dla postaci Syd. Do tej pory bohaterka ta nie imponowała rysem charakterologicznym. Teraz jej sylwetka zostaje pogłębiona w imponujący sposób. Poznajemy jej młodość i wszystkie traumy, które ją tworzyły. Jesteśmy świadkami dysfunkcyjnych relacji z matką (świetna
Lily Rabe). Epizod pokazuje, jak ważne dla produkcji odcinkowych są takie egocentryczne odcinki, w których twórcy mają olbrzymią ilość czasu na szkicowanie podłoża psychologicznego danej postaci.
O Syd wiemy już praktycznie wszystko. Jej moce zostają pokazane również w interesujący sposób. Zdolność związana z dotykiem, może przywodzić na myśl słynną członkinię X-Men, Rouge. Syd oczywiście nie jest tą bohaterką, ale umiejętności, jakie posiada, są interesującą wariacją na temat klasycznych superbohaterskich mocy. Zresztą, w
Legionie nie ma mutantów obdarzonych tradycyjnymi komiksowymi zdolnościami. Doskonałym przykładem jest tutaj Kery/Cary, które w omawianym odcinku także mają swoje pięć minut.
Nowy epizod to surrealistyczna podróż, której twórcy nie dają się jednak wymknąć, mocno trzymając ją w cuglach logiki. Gdyby nie finałowe, naiwne podsumowanie, mielibyśmy do czynienia z kolejnym wybitnym epizodem. Niestety twórcy woleli postawić na przesłanie „All you need is love…”, które same w sobie niesie chwalebną treść, ale z pewnością gdzieś już je słyszeliśmy. Od serialu pokroju
Legionu trzeba wymagać bardziej przekornych konkluzji.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h