Paul Thomas Anderson powraca po czterech latach z nowym filmem Licorice Pizza. Jest to opowieść o nostalgii - słodka, fantazyjna i podszyta nutką goryczki, bo jednak czasy minione z definicji przemijają. Do tamtego świata nie ma już powrotu. Chyba że z pomocą filmu.
Tytuł Licorice Pizza dosłownie można przetłumaczyć jako "pizza lukrecjowa", co nie ma odniesienia do fabuły. Najpiękniejsza jest wolność interpretacyjna, więc po wyjściu z kina można się zastanawiać, czy chodziło o świat wykreowany przez Paula Thomasa Andersona, który ma w sobie zarówno słodycz, jak i gorycz lukrecji. A może dotyczy to słodkiej pizzy, będącej alegorią błogiego szczęścia - chwilowego, ale niewątpliwie sytego? Nieprzypadkowa być może jest możliwość wysypania na okrągły drożdżowy placek wszystkich składników, jakie przyjdą nam do głowy - dalej nikt nie będzie mógł zaprzeczyć banalnego faktu, że to wciąż pizza. Karmiąca naszą tęsknotę, odtwarzająca smak minionej dekady i pozwalająca chłonąć niczym gąbka spływające z niej krople fantazyjnego sosu. Jedzeniowe metafory w kontekście filmu zazwyczaj są proste i tanie, ale pozwalają łatwo zobrazować konsumpcję danego obrazu - ten od Andersona najlepiej powąchać i obserwować w stanie czystym, bo niekoniecznie na zdrowe może wyjść wgryzanie się w lubiącą idealizowanie nostalgię.
Paul Thomas Anderson serwuje nam historię nastoletniego aktora Gary'ego (Cooper Hoffman), czerpiącego garściami z młodzieńczego życia w kalifornijskiej Dolinie San Fernardo. Chłopak na swojej drodze spotyka dużo starszą od siebie Alanę (Alana Haim), która nie do końca jest pewna swoich życiowych wyborów - ciągle lawiruje między perspektywą spełnienia a realną szansą osiągnięcia tego celu. Zawieszona między tym, co słuszne i niesłuszne, początkowo próbuje odrzucić wszystko, co podpowiada jej serce. Fabułę Licorice Pizza streścić jest bardzo łatwo, ale wymagałoby to wchodzenia w fabularne szczegóły, które mogłyby zepsuć zabawę podczas seansu. Zdecydowanie lepiej samemu przekonać się, co upichcił dla nas reżyser.
Ktoś może złośliwie powiedzieć, że Licorice Pizza jest filmem o bieganiu, ale będzie miał rację, bo wydarzenia determinują zachowania bohaterów, a sama oś fabularna nie obfituje w momenty warte zapamiętania. Ludzie radzą sobie najlepiej, jak potrafią, idąc w jeszcze nieznanym kierunku. Ktoś może nazwać ten film listem miłosnym do lat 70., bo jest tutaj całe mnóstwo retro smaczków. Można pokusić się o gatunkową klasyfikację gdzieś między komedią romantyczną a melodramatem. Anderson ma tego świadomość, opowiadając o epoce, chłopięcych fantazjach i próbach dosięgania marzeń w bardzo prosty, ale bezpretensjonalny sposób. Jedynie niuanse kreują nam specyfikę zrekonstruowanego świata, bo nie o czas tutaj chodzi, a ludzi doznających bodźców z innymi systemami wartości. Nie żyłem w tych czasach, nie byłem w Kalifornii, ale wierzę Andersonowi, że tak właśnie to wyglądało. Jego soczewka filtruje świat Gary'ego z chłopięcej perspektywy - pełnej seksualnych znaczeń i aspiracji. Najważniejsza w centrum opowieści jest jednak Alana, która za swoje decyzje miałaby dzisiaj wiele problemów. Chociaż zastanawiała się nad słusznością wyborów, to jednak rozsądek przegrywał walkę z emocjami. I może poniekąd o to właśnie chodzi, aby emocjonalna strona mogła wybrzmieć i nie była w żaden sposób nękana przez rozsądek, aby serce wciąż było na wierzchu i nie zostało zdominowane przez rozum.
W Gary'ego wciela się Cooper Hoffman, syn nieżyjącego Philipa Seymoura Hoffnama, który wielokrotnie pracował z Andersonem. Niedaleko pada jabłko od jabłoni i młody Hoffman tworzy rolę znakomitą, nawet na poziomie wizualnym żywcem wyciągnięty jest z wyobrażeń na temat epoki. Jego swoboda i wdzięk znakomicie współgrają z Alaną Haim, po której nie widać, że dopiero co debiutowała przed kamerą. Sprawdza się w wielu elementach swojej złożonej roli. Aktorstwo - zawsze u Andersona - wskakuje na kosmiczny poziom doskonałego zrozumienia tematu.
Licorice Pizza dostarcza historie mniejsze i większe, wskazując chociażby na rasistowskie, niepewne i nietolerancyjne społeczeństwo, które może taplać się w blasku słońca i czerpać z życia pod warunkiem pewnych przywilejów. Mocno wskazuje się też na seksualność idącą w parze z toksyczną męskością - np. przyzwoleniem społeczeństwa na klepanie dziewczyny w tyłek, bo to przecież wyraz sympatii lub inna forma komplementu. Nie wszystko w filmie Andersona wybrzmiewa, bo to jednak jest świat hermetyczny, mocno fantazyjny, a przez to zrozumiały w zależności od wrażliwości widzów. Sprawia to dodatkowo, że film momentami jest nużący i nieidealny w swojej strukturze. Serwuje kilka zakończeń i burzy tym samym dotychczasowe zaangażowanie.
Chociaż całość jawi się jako fantazja, śnienie o minionym, to jednak nie ma tutaj silenia się na atrakcje. Epoka pokazana jest za pomocą charakterystycznego ziarna w obrazku i nie ma tutaj grama przesady. Wyrzucono neony, proste zabiegi retro i świat podano nam bez udziwnień. Podobnie jest z dotykanymi przez reżysera tematami - np. dojrzałością wydestylowaną z nieprawdziwego lub podkręconego klimatu. Pietyzm Andersona może jednocześnie zachwycać i odrzucać, ale właśnie o tym pisałem na początku tekstu - smakowanie odbywa się na własną odpowiedzialność. Może czasami warto czegoś zaledwie dotknąć, musnąć, ugryźć niewielki kęs? Obserwować życie, bohaterów leżących na materacu u Grubego Berniego, zawieszonych gdzieś między snem a jawą? Licorice Pizza nie jest najlepszym filmem w dorobku Andersona, ale nie zdziwię się, jeśli dla niego jest jednym z najważniejszych. Dał mu okazję do rozmyślania, idealizowania tęsknoty, a jednocześnie odetchnięcia z ulgą, że dzisiaj nie wszystko jest takie, jakie było kiedyś.