Lincoln Rhyme i kolekcjoner kości ma trudne zadanie, bo nie tylko musi się zmierzyć z dziedzictwem powieści, ale również z tym, że widzowie kojarzą historię oraz bohaterów z filmu Kolekcjoner kości z 1999 roku, w którym główne role grali Denzel Washington oraz Angelina Jolie. Trudne jest to zadanie. Trzeba zaciekawić widzów, w jakimś stopniu prezentując coś nowego, ale zarazem budując postaci zgodne z ich charakterami.  Russell Hornsby nie jest Denzelem Washingtonem. To po prostu nie ta aktorska liga, chociaż i tak pozytywnie zaskakuje w tytułowej roli. Jego Lincoln Rhyme jest zbudowany prostymi środkami, ale aktor dobrze akcentuje buńczuczną pewność siebie, arogancję i intelekt. Nie brak w nim emocji, jakichś głębszych skrywanych lęków, które są już dostrzegalne i mają potencjał rozwoju w kolejnych odcinkach. Zaskakującą zaletą jest pokazanie scen retrospekcji z czasów szkolenia na eksperta, którym jest obecnie - nie tylko w prosty sposób podkreślają, jak inteligentnie podchodzi do tematu, ale mają związek z większą historią sezonu. I to w dość niespodziewany sposób.  Wszystko wskazuje na to, że ten serial jest proceduralem, który będzie ściśle związany z głównym wątkiem całego serialu, czyli chęcią dorwania kolekcjonera kości. Dobrym ruchem jest pokazanie perspektywy seryjnego mordercy, który - jeśli zostanie prawidłowo wykorzystany w kolejnych odcinkach - powinien ukazać wartość antagonisty. To są oznaki potencjału, który ten projekt wyraźnie ma. Pilot jednak cierpi na problemy, które bardzo często towarzyszą premierowym odcinkom. Twórcy chcą wepchnąć tyle informacji, ile się da, a siłą rzeczy nic ciekawego nie mówią i opowiadają historię po łebkach. Takim sposobem mamy pospieszne przedstawienie wszystkich postaci, z których jedynie Lincoln wychodzi obronną ręką. Nawet jego bliska współpracowniczka, Amelia Sachs (Arielle Kebbel), jest dość jedynie zarysowana i choć pojawiają się ciekawe motywy, są potraktowane po macoszemu. Twórcy za bardzo dostosowali się do tempa emisji z reklamami w amerykańskiej telewizji NBC, więc trudno w tym doszukać się czegoś zachęcającego. Nawet fabularne śledztwo jest prowadzone w zawrotnym tempie, a rozwiązania są tak banalne, że gdzieś cały czar pryska. Po co komu legendarny Lincoln Rhymes, skoro zagadki przedstawione w serialu są oczywistościami, z którymi bohaterowie radzą sobie w ekspresowym tempie? A to przecież jest największy grzech kryminału, bo nie można zbudować napięcia, które powinno trzymać widza od początku do końca. Pod tym względem jest totalna pustka. Kolejne odcinki pokażą, czy jest tutaj szansa na wykorzystanie potencjału, bo ten pomimo dość przeciętnego i schematycznego pilota, jest dostrzegalny. Na razie za dużo tu banału, by Lincoln Rhymes był pozycją udaną i interesującą. Jednak nie ogląda się go źle, a te pozytywne detale nastrajają optymistycznie, że może być poprawa jakości.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj