Loki w 5. odcinku serialu rusza w nieznane. Tak cudownie skonstruowanych przygód w MCU nie było znowu tak wiele - zwłaszcza że jednym z jej uczestników staje się aligator.
Jeśli myśleliście, że Loki pokazał swoje opus magnum w zeszłym tygodniu, to tylko poczekajcie na to, co przynosi 5. odcinek najlepszego z dotychczasowych seriali MCU – co do tego stwierdzenia nie mam już nawet cienia wątpliwości. W moim przypadku seans przedostatniej odsłony serii przebiegał w rytm przyśpieszonego bicia serducha i salwy wystrzałów pod kopułą; wyobraźnia pomysłodawcy produkcji, Michaela Waldrona, nie ma przecież żadnych granic. Pal sześć, że trajektoria fabularna nieuchronnie prowadzi nas w stronę Kanga Zdobywcy, warianty boga podstępu zachowują się jak osobliwe połączenie trupy cyrkowców i Gumisiów, a ładunek emocjonalny sceny rozmowy tytułowego antybohatera i Sylvie ma siłę rażenia Car-bomby. Idzie głównie o to, że w Journey into Mystery – dosłownie i w przenośni - przychodzi nam zajrzeć w Pustkę, wyrwaną z czasu i przestrzeni otchłań, w której wraz z Lokim możemy przejrzeć się jak w lustereczku. Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy? I po cholerę w tej wędrówce towarzyszy nam aligator? Odpowiedzi na te pytania przychodzą pod dyktando kontrolowanego przerysowania przekazu. Waldron niemiłosiernie ostrzeliwuje nas kiczem, oferując w zamian spazmatyczne uniesienia największym fanbojom Marvela. Jeśli to nawet koniec świata, to mógłbym go przeżywać w nieskończoność.
Loki trafia do Pustki, ulokowanej poza siatką czasoprzestrzeni krainy, której strzeże Alioth – już w pierwszej minucie seansu powinna zapalić nam się lampka z tyłu głowy. Alioth to zaciekły, komiksowy wróg Zdobywcy, którego Kang uczynił później strażnikiem bariery pomiędzy światem a swoim królestwem. Akcja pędzi jednak tak szybko, że nie ma tu miejsca na większą refleksję; poznawanie wariantów protagonisty jest w końcu przyjemnością samą w sobie. Klasyczny Loki dzieli się filozoficznym w wydźwięku monologiem o swojej życiowej powinności, Kid Loki wspomina zabicie Thora, a Chełpliwy Loki, wizualnie kojarzący się z prawością, ostatecznie okazuje się zdrajcą. Tak, jest jeszcze ten niepozorny aligator, który ma w zwyczaju albo odmawianie modlitwy, albo rzucanie się w kierunku dłoni postaci, która właśnie go zirytowała. Choćby nadchodzącego znikąd Prezydenta Lokiego, który na pierwszy rzut oka do tego korowodu dziwadeł pasuje jak pięść do nosa. Zwróćcie uwagę, w jak fenomenalny sposób scenarzysta Tom Kauffman rozpisał sieć relacji wszystkich wariantów; każdy z nich wypowiada na ekranie zaledwie kilka czy kilkanaście zdań, jednak zawierają one odpowiedź na pytanie o to, "co czyni Lokiego Lokim?". Dalej jest tylko lepiej: transfer Sylvie do Pustki sprawia, że pęcznieje nie tylko warstwa emocjonalna odcinka, ale i intensyfikuje się sama akcja – walka z Aliothem przy użyciu magii z punktu widzenia sedna tej opowieści jest prawdziwym majstersztykiem, pokazującym, jak zrzucić welon tajemnicy i ruszyć w Nieznane. Bez dwóch zdań to jedna z najlepszych przygód, jakie zaoferowało nam MCU w całej swojej historii.
Nawiązująca tytułem do komiksowego Thora Journey into Mystery jest jedynym w swoim rodzaju dzieckiem kilku konwencji – komediowej podlanej absurdem, przygodowej, buddy movie, superbohaterskiej i romantycznej. Waldron idealnie wyważył ich proporcje i jakimś błogosławionym zrządzeniem losu sprawił, że właściwie każdej z nich chciałoby się na ekranie jeszcze więcej. Sami przyznajcie: wizyta w pieczarze Lokich to doświadczenie unikalne, w czasie którego kicz wchodzi w tango z groteską. Wszystko jest tu przerysowane, od zachowań i przemów wariantów, przez zależności pomiędzy nimi po scenografię. Cóż jednak z tego, że aligator ma swój basenik, skoro jeszcze przed wejściem czeka na nas słynny Thanos-kopter, Mjolnir i zamknięta w szkle miniaturowa wersja Throga? Kanonada easter eggów ma tu tak wielkie natężenie, że fandomowy orgazm funduje się nam niejako przy okazji systematycznego rzucania nowego światła na zasadniczą oś fabularną. W trymiga pojmujemy, czym jest Pustka, jaki cel realizuje Alioth, o co naprawdę chodzi Ravonnie i dlaczego każdy Loki ma w życiu przekichane. Odkrywanie tych tajemnic daje olbrzymią satysfakcję, ponieważ elementy tego typu równoważy potężna dawka kiczu. Mobius szaleje za kółkiem w aucie dostawcy pizzy, a za jeszcze jedno dziwaczne spojrzenie na aligatora zwierzę odgryzie ci rękę. Lepiej być nie może? Ależ skąd – zróbcie tylko miejsce dla Sylvie.
Takiego boga podstępu, jak w sekwencji rozmowy ze swoim żeńskim wariantem, w MCU jeszcze nie było. Patrząc przez pryzmat emocjonalny, wytrawny król psot jest tutaj zupełnie naguśki: nieśmiałe i rzucane ukradkiem spojrzenia, wyczarowanie kocyka, śmianie się z tezy TVA o prawdziwym, romantycznym powodzie stworzenia Nexusu, któremu i tak nikt o zdrowych zmysłach nie da wiary. Sylvie działa na Lokiego jak Słońce na Ziemię – facet krąży wokół niej, a zaraz i tak przepadnie bez reszty. Jeszcze chwilę temu z obecnego położenia próbowałby uciekać. Teraz idzie na pohybel wszystkim ocenom swojej natury. Zakochany kuglarz w interpretacji Toma Hiddlestona działa na widza magnetycznie, choć to samo przyciąganie towarzyszy aktorskim popisom innych członków obsady. Rytm wyznacza wyśmienity Richard E. Grant, który bezgranicznie bawi się swoją rolą, nadając portretowanej przez siebie postaci nutę sentymentalną i całe morze humoru. Wtóruje mu niepewny i zawadiacki jednocześnie Jack Veal (Kid Loki), nie wspominając o kolejnych znakomitych występach Sophii Di Martino i Owena Wilsona. Dodajmy do tego wyborną scenografię i ścieżkę dźwiękową czy wyjątkową choreografię sceny walki w pieczarze Lokich. Waldron pokazuje gest Kozakiewicza tym malkontentom, którym nie przypadły do gustu bijatyki w poprzednim odcinku: w Journey into Mystery są one celowo przerysowane, jakby zostały wyjęte żywcem z najlepszych dzieł grupy Monty Pythona. To właśnie dlatego uczestnicy jatki lądują na ścianach i zastygają w powietrzu, nie wiedzieć zupełnie czemu – operowanie kiczem najwidoczniej zobowiązuje.
5. odcinek serialu Loki przywodzi na myśl partię szachów, która wymknęła się spod kontroli: czas rozgrywki się zatrzymał, pionki biją królową, a niektórym figurom dla wzmocnienia przekazu zamontowano rogi. Niby nic tu do siebie nie przystaje, a jednak mecz trwa ku naszej uciesze. Teraz przyszedł czas na atak na króla. Wszystkie znaki na niebie i na ziemi wskazują na to, że jest nim Kang. Pamiętajmy jednak o tym, że wciąż mamy tu do czynienia z największym okrętem flagowym dzisiejszej popkultury, którego sternik, Kevin Feige, potrafi zwodzić fanów na śniadanie, obiad i kolację. To właśnie szef Marvel Studios przyzwolił na to, by Waldron w Lokim zbombardował, wydawałoby się, jedyną prawowitą perspektywę postrzegania zdarzeń w MCU. Kamienie Nieskończoności są obiektem żartów, większa niż życia relacja Thora ze swoim bratem czy postać Thanosa również, a uwielbiany przez widzów bóg podstępu przychodzi do nas także jako aligator. Wydaje się, że Loki jak żadna inna odsłona projektu proponuje nam poszerzenie swoich horyzontów myślenia. O miłości, rzucaniu wyzwania zakonserwowanemu systemowi, naszych nawykach i przyzwyczajeniach czy strefie komfortu i bezpieczeństwa. Wszystko, co pewne, już dawno odeszło. Czy jednak to samo w sobie nie jest piękne?