Łotr 1. Gwiezdne Wojny - historie to pierwszy samodzielny film tego uniwersum, który opowiada historię rozgrywającą się pomiędzy częściami III i IV. Przeczytajcie moją recenzję bez spoilerów.
Mamy do czynienia z filmem, który wprowadza wiele świeżości i nowości, jakich wcześniej nie widzieliśmy w Gwiezdnych Wojnach. Cały koncept filmu wojennego nie okazał się jedynie marketingowym gadaniem, bo naprawdę ten motyw najlepiej charakteryzuje całą opowieść. Tyczy się to klimatu, prowadzenia historii i fenomenalnego finałowego aktu, gdzie dostajemy walki na poziomie o wiele wyższym niż w pozostałych epizodach Gwiezdnej Sagi. Od dawna marzyłem, by zobaczyć w kinie bitwę kosmiczną z prawdziwego zdarzenia, która będzie mieć rozmach, chaos i skupienie na militarnej sferze, nie na śledzeniu kamerą jednego bohatera. I czuję się usatysfakcjonowany, bo bitwa w kosmosie nie tylko ma potencjał na wiele dobrych pomysłów na jej przeprowadzenie, które zdecydowanie mogą się podobać. To jej wykonanie naprawdę pozwala cieszyć oczy epickością, której po takich starciach oczekujemy. To jest bitwa z prawdziwego zdarzenia, na jaką czekają fani science fiction. Starcia na powierzchni dobrze to uzupełniają, dając emocje i wojenną zawieruchę, która wchodzi na inny poziom niż Bitwa o Hoth czy Bitwa o Geonosis. Czuć wiele inspiracji kinem wojennym, ale bardziej takim osadzonym na Pacyfiku niż związanym z II wojną światową w Europie. Dobrze, efektownie, ale nie ze spektakularnym rozmachem, bo nie jest to bitwa ogromnych armii, ale mniejszych oddziałów. To jednak stanowi element składowy najlepszej części filmu, która pozwala wyjść z kina w pozytywnym nastroju.
Poznaj ciekawostki o Łotrze 1
Koncept kina wojennego wpływa na to, jak wygląda klimat całego filmu. Pod tym względem na pewno jest bliżej Star Wars: Episode V - The Empire Strikes Back, bo jest gęsta atmosfera, a wydarzenia mają wiele odcieni szarości, dzięki czemu nie postrzegamy Rebelii jako rycerzy w lśniącej zbroi niosących wolność galaktyce. Jest to ciut bardziej skomplikowane. Jest to atut tej historii, bo wprowadza coś nowego i dodaje kolorytu uniwersum. Jeśli odejście od prostego konceptu walki dobra ze złem jest jednym z pomysłów, jestem jak najbardziej za, bo to pozwoli, mam nadzieję, ubogacić filmową część kanonu Gwiezdnych Wojen. To wszystko wiąże się też z poziomem przemocy, który jest wysoki jak na granice uniwersum, ale szczególnie ich nie przekracza. Choć trup ściele się gęsto, są mocniejsze sceny, ale nie powiedziałbym, że szczególnie odchodzi to od uniwersalności Gwiezdnych Wojen. Tak naprawdę jedna scena jest bardzo brutalna, mroczna i zarazem niesamowita. Taka jedna scena, której szczegółów nie wyjawię, może być straszna dla dzieciaków poniżej 10 roku życia, ale dla widzów, a szczególnie dla fanów? Powiem tylko, że po tej jednej scenie poziom radości jest ogromny. Krótkie, ale treściwe.
W pewnym sensie Lucasfilm i Gareth Edwards robią w tym filmie wiele rzeczy dla fanów, co jest dużym plusem. Chodzi miedzy innymi o nawiązania do tego, co będzie w części IV. I nie chodzi tutaj o hołd czy mocne podobieństwa a la Przebudzenie Mocy. Bynajmniej! Są to drobne smaczki do wyłapania dla fanów filmów oraz serialu Star Wars Rebelianci. Nie trzeba znać wszystkiego z uniwersum, by cieszyć się tymi przyjemnymi drobiazgami, które stanowią dodatek do głównej historii i w żadnym momencie nie odciągają od niej. Takim czymś jest też osoba Dartha Vadera, którego występ rzeczywiście jest krótki, ale... cóż, powiem tylko, że niezapomniany!
Myślałem, że zwiastuny pokazały dużo, ale nic takiego się nie stało. Lucasfilm jednak wiedział, jak dobrze prowadzić promocję, bo ilość niespodzianek, które zostały zawarte w filmie, jest naprawdę duża. Chociaż czytałem wszystko o tej produkcji, parę razy naprawdę się zaskoczyłem, czyli dostałem coś, czego nie miałem przy Przebudzeniu Mocy. Choć lubię część VII, poza jednym motywem, niespodzianek jako takich to w zasadzie nie miała.
Na pewno oglądanie Rogue One: A Star Wars Story jest w pewnym sensie specyficzne, bo ani nie ma napisów początkowych, ani nie ma bohaterów władających mocą, więc czuć tę inność tego filmu. To też przekłada się na nowy klimat, który częściowo jest odcięty od znanego mistycyzmu Mocy, aczkolwiek ona sama jest obecna. Trudno dokładnie opisać to wrażenie. Z jednej strony czuć, że czegoś brak, bo filmy zawsze były oparte na tych motywach, były częścią magii Gwiezdnych Wojen. I jestem przekonany, że przez brak tego elementu niektórzy nie zaakceptują Łotra 1, bo wiem, że dla wielu GW to Moc i miecze świetlne. Z drugiej strony pokazano widzom, że można opowiadać historię bez tego podstawowego czynnika i można robić to z powodzeniem. Jest inaczej, ale nadal czuć, że to Gwiezdne Wojny.
Film został skonstruowany w taki sposób, że osoba, która po raz pierwszy ogląda Gwiezdne Wojny kompletnie się w tym nie zagubi. Historia jest opowiedziana sprawnie, bez dłużyzn, ale z jednym mocno rozczarowującym wątkiem związanym z pewną postacią. W fabule mamy naprawdę ogrom różnych planet i miejsc, więc widz jest obrzucany nazwami lokacji, a to może wymagać skupienia, by nie pogubić się w wydarzeniach. Drobnostka, ale istotna. Nie brak w tym wszystkim świetnie nakręconej akcji. Naprawdę w tym filmie nie można narzekać na nudę, bo ciągle coś się dzieje, są walki i dobre efekty specjalne (ponownie świetna mieszanka CGI z praktycznymi). Wydaje mi się, że nawet jeśli kogoś Gwiezdne Wojny ani ziębią, ani grzeją, to ma w tym filmie dobrą rozrywkę, jakiej można oczekiwać po hollywoodzkim blockbusterze.
Jedną z wad Star Wars: The Force Awakens było wykorzystanie muzyki, która niestety nie grała tam tak dobrej roli, jak w innych częściach. W Łotrze 1 jest inaczej, lepiej i w zgodzie z tradycją. Michael Giacchino tworzy dobrą, świeżą muzykę, która jest słyszalna, która buduje emocje i wpływa na to, co oglądamy. I jest utrzymana w dobrym stylu tego, co tworzył John Williams. Jest naprawdę parę niezłych chwytliwych tematów, które mogą dobrze działać bez filmu.
Postacie wzbudzają mieszane odczucia. Świetny K-2SO, który jest jedynym akcentem humorystycznym filmu, bo poza nim jest poważnie i emocjonująco. Jeśli ktoś oczekiwał żarcików podczas walk, to się mocno rozczaruje. Tu mamy bitwę z Imperium, tu nie ma czasu na dowcipy. Jest też naprawdę dobra Felicity Jones w roli Jyn Erso, która jest zupełnie inna od Lei czy Rey, ale zarazem ma w sobie coś wzbudzającego sympatię. Dobrze wypada też Donnie Yen (Chirrut Imwe) i Ben Mendelsohn (naprawdę wartościowy złoczyńca). Pozostali są jacy są. Aktorzy robią, co mogą, by były z tego interesujące postacie, ale jakoś nie do końca przekonują. Głównie mieszane odczucia wywołują Diego Luna, Riz Ahmed, Forest Whitaker oraz Mads Mikkelsen. Nie zrozumcie mnie źle, aktorzy dają sporo od siebie, ale postacie same w sobie nie są zbyt interesujące i brak czegoś w ich przedstawieniu, by usatysfakcjonować. Pozytywnie odbieram pewną zaskakującą rolę epizodyczną, o której więcej nie powiem poza tym, że naprawdę nieźle im to wyszło. Jeśli ktoś będzie oglądać, będzie wiedzieć, o kogo mi chodzi. Gwiezdne Wojny nigdy nie były oparte na głębi postaci, ale na prostej kreacji, po której albo się lubi kogoś, albo nie. Przy kilku postaciach tego zabrakło.
Jako fan Gwiezdnych Wojen jestem zadowolony z nowego kierunku oraz ze smaczków dla fanów, bo twórcy potrafili w prosty sposób sprostać wysokim oczekiwaniom. Jako widz jestem pozytywnie zaskoczony, bo pomimo tego że dostajemy film wojenny w świecie Gwiezdnych Wojen, pełny nowych rozwiązań, zarazem otzrymujemy produkcję, w której podjęto decyzje, jakich we współczesnych hollywoodzkich blockbusterach po prostu się nie podejmuje. Takie pozytywne kroki, które pozwalają nabrać odpowiedniej wagi Łotrowi 1 jako samodzielnej rozrywce, ale zarazem mieć wpływ na to, jak być może będziemy odbierać część IV. Nie brak twórcom odwagi.
Czytaj także; Jaka przyszłość Gwiezdnych Wojen? Nostalgia to nie wszystko
Rogue One: A Star Wars Story to dobre, sprawnie zrealizowane kino, na jakie czekaliśmy. Wydaje mi się, że z uwagi na nowe pomysły, których w uniwersum jeszcze nie widzieliśmy, dla wielu mogą być to GW, na jakie czekali od lat 80., a mówię tu też o widzach, którzy byli rozczarowani podobieństwami w Przebudzeniu Mocy. Nie mogę odmówić temu filmowi serca, dobrego budowania emocji i trzymania się ram uniwersum Gwiezdnych Wojen. Ma on jednak wady, które są dostrzegalne, czy to w scenariuszu (czasem dialogi), niektórych niepotrzebnych i słabo zrealizowanych scenach dramatycznych, czy w kreacji postaci. Nie powiem, że ten film jest lepszy czy gorszy od Przebudzenia Mocy, bo jest inny od każdej części Gwiezdnej Sagi, ale podobnie jak poszczególne części ma on swoje problemy, obok których nie można przejść obojętnie, ale na które z czasem będzie można przymknąć oko. Wszystko mówi mi, że z czasem ten film będzie zyskiwać. To jest dobre kino rozrywkowe i dobre Gwiezdne Wojny, ale na pewno nie najlepsze. Magia Gwiezdnych Wojen w tym działa, ale mimo wszystko są pewne aspekty, które mogły wyjść lepiej, dlatego ode mnie mocne 7,5 na 10.