Pierwszy sezon Love Life – oryginalnego serialu platformy HBO MAX – dobiegł końca. W jego formule niewątpliwie drzemał pewien potencjał, a pierwsze odcinki, choć daleko im do doskonałości, podrzuciły kilka interesujących tropów dających nadzieję na odrobinę świeższą perspektywę.
Niestety, całe Love Life to opowieść z serii tych, które co i rusz składają obietnicę wyjścia poza ramy, ostatecznie jednak wyhamowują tuż przed skokiem na głęboką wodę i uśmiechają się do ciebie przepraszająco. A zarazem uroczo – bo tej, jak by nie było, elegancko zrealizowanej serii z Anną Kendrick uroku odmówić nie można. Przypomnijmy jednak, czym Love Life miało być, a czym ostatecznie się okazało.
Formuła serialu zakłada analizę historii randek jednego bohatera na sezon – w pierwszej serii padło na Darby. To okazja, by w dziesięciu odcinkach ukazać historię miłosnych wzlotów i upadków, wachlarz relacji, które wzmacniają, niszczą, modyfikują codzienność, postrzeganie świata i innych związków. Wykorzystanie całej serii na jedną bohaterkę oferowało czas i możliwości na głębsze nakreślenie emocjonalnych zależności i ich konsekwencji. Twórcy zapowiadali, pozwolę sobie przytoczyć, świeże spojrzenie na drogę od pierwszej miłości do tej ostatniej.
Śledzimy losy Darby na przestrzeni lat, obserwujemy rozwój jej kariery, przyjaźnie, w jednym z odcinków cofamy się nawet do jej licealnych wspomnień i nagle okazuje się, że dziesięć półgodzinnych odcinków to za mało, a serial ostatecznie łapie zadyszkę, nie wiedząc, na czym ostatecznie się skupić. Koniec końców wątki zostają spłycone, związki – poza relacją z toksycznym Magnusem – dostarczają opowieści na pół godziny (zauroczenie, rozczarowanie jednej ze stron, zerwanie) i wydają się nie wywierać na bohaterkę i jej życie większego wpływu. Niestety, ciężko jest zanurzyć się w relację dwojga ludzi w pół godziny; tym samym najlepiej wypadają wątki poboczne, powracające. I tak epizod poświęcony matce naprawdę zręcznie opowiedział o problematyce zależności między nią a Darby, ciężko jednak odnieść go do pozostałych – wydają się ze sobą absolutnie nie korespondować. Świetnie wypada też motyw kłopotliwego związku z łamiącą się przyjaciółką, Sarą, której historia – gdyby sezon skupił się właśnie na niej – mogłaby okazać się znacznie ciekawsza.
Sam Boyd, twórca Love Life, zwraca słuszną uwagę na to, jak wartościowa jest analiza wzorców, w których utknęliśmy, i serwuje kilka interesujących spostrzeżeń na temat autodestrukcji. Boi się jednak podjąć ryzyko, eksperymentować; wielokrotnie ulega i decyduje się na odtwórstwo, o które serial się potyka, zaliczając bolesny upadek. Te wszystkie nieudane próby nawiązania połączenia pozbawione są istotnego i wiarygodnego ciężaru. Serial wciąż najlepszy jest wtedy, gdy stara się nas rozbawić i gdy pokazuje, jak nieromantyczne związki Darby w pewien sposób regulują jej zachowania i oczekiwania. Tym większa szkoda, że z tych romantycznych wydaje się wynikać naprawdę niewiele.