Love Life: sezon 1, odcinki 4-10 (finał sezonu) – recenzja
Pierwszy sezon Love Life – oryginalnego serialu platformy HBO MAX – dobiegł końca. W jego formule niewątpliwie drzemał pewien potencjał, a pierwsze odcinki, choć daleko im do doskonałości, podrzuciły kilka interesujących tropów dających nadzieję na odrobinę świeższą perspektywę.
Pierwszy sezon Love Life – oryginalnego serialu platformy HBO MAX – dobiegł końca. W jego formule niewątpliwie drzemał pewien potencjał, a pierwsze odcinki, choć daleko im do doskonałości, podrzuciły kilka interesujących tropów dających nadzieję na odrobinę świeższą perspektywę.
Niestety, całe Love Life to opowieść z serii tych, które co i rusz składają obietnicę wyjścia poza ramy, ostatecznie jednak wyhamowują tuż przed skokiem na głęboką wodę i uśmiechają się do ciebie przepraszająco. A zarazem uroczo – bo tej, jak by nie było, elegancko zrealizowanej serii z Anną Kendrick uroku odmówić nie można. Przypomnijmy jednak, czym Love Life miało być, a czym ostatecznie się okazało.
Formuła serialu zakłada analizę historii randek jednego bohatera na sezon – w pierwszej serii padło na Darby. To okazja, by w dziesięciu odcinkach ukazać historię miłosnych wzlotów i upadków, wachlarz relacji, które wzmacniają, niszczą, modyfikują codzienność, postrzeganie świata i innych związków. Wykorzystanie całej serii na jedną bohaterkę oferowało czas i możliwości na głębsze nakreślenie emocjonalnych zależności i ich konsekwencji. Twórcy zapowiadali, pozwolę sobie przytoczyć, świeże spojrzenie na drogę od pierwszej miłości do tej ostatniej.
Śledzimy losy Darby na przestrzeni lat, obserwujemy rozwój jej kariery, przyjaźnie, w jednym z odcinków cofamy się nawet do jej licealnych wspomnień i nagle okazuje się, że dziesięć półgodzinnych odcinków to za mało, a serial ostatecznie łapie zadyszkę, nie wiedząc, na czym ostatecznie się skupić. Koniec końców wątki zostają spłycone, związki – poza relacją z toksycznym Magnusem – dostarczają opowieści na pół godziny (zauroczenie, rozczarowanie jednej ze stron, zerwanie) i wydają się nie wywierać na bohaterkę i jej życie większego wpływu. Niestety, ciężko jest zanurzyć się w relację dwojga ludzi w pół godziny; tym samym najlepiej wypadają wątki poboczne, powracające. I tak epizod poświęcony matce naprawdę zręcznie opowiedział o problematyce zależności między nią a Darby, ciężko jednak odnieść go do pozostałych – wydają się ze sobą absolutnie nie korespondować. Świetnie wypada też motyw kłopotliwego związku z łamiącą się przyjaciółką, Sarą, której historia – gdyby sezon skupił się właśnie na niej – mogłaby okazać się znacznie ciekawsza.
Sam Boyd, twórca Love Life, zwraca słuszną uwagę na to, jak wartościowa jest analiza wzorców, w których utknęliśmy, i serwuje kilka interesujących spostrzeżeń na temat autodestrukcji. Boi się jednak podjąć ryzyko, eksperymentować; wielokrotnie ulega i decyduje się na odtwórstwo, o które serial się potyka, zaliczając bolesny upadek. Te wszystkie nieudane próby nawiązania połączenia pozbawione są istotnego i wiarygodnego ciężaru. Serial wciąż najlepszy jest wtedy, gdy stara się nas rozbawić i gdy pokazuje, jak nieromantyczne związki Darby w pewien sposób regulują jej zachowania i oczekiwania. Tym większa szkoda, że z tych romantycznych wydaje się wynikać naprawdę niewiele.
Poznaj recenzenta
Michał JareckiDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat