Maestro to film biograficzny w reżyserii Bradleya Coopera, który wciela się też w główną rolę, czyli Leonarda Bernsteina, światowej klasy kompozytora, pianistę i dyrygenta. Za scenariusz odpowiada Cooper i Josh Singer. Wśród producentów tego dzieła przewijają się nazwiska legend kina, takich jak Martin Scorsese czy Steven Spielberg. I wcale mnie to nie dziwi. Maestro to film pułapka. To produkcja, która jawi się jako biografia, ale w rzeczywistości bliżej jej do dramatu małżeńskiego. To było dla mnie spore zaskoczenie, ale pozytywne. Wiele osób może porównywać Maestra do Oppenheimera – w końcu oba te dzieła biorą na tapet sławne, ikoniczne postaci historyczne, które w jakimś stopniu wpłynęły na losy świata. Christopher Nolan podszedł do tego bardzo skrupulatnie. Pokazał rozterki osobiste bohatera, a także jego życie rodzinne, wyrzuty sumienia związane ze skutkami stworzenia bomby atomowej i samą pracę nad bronią masowego rażenia. Maestro podchodzi do Bernsteina w kompletnie inny sposób, co dla niektórych może stanowić wadę. W filmie Bradleya Coopera jest stosunkowo niewiele samego maestra. Życie zawodowe nie jest przedmiotem zainteresowania reżysera, który skupia się bardziej na kwestiach osobistych, dramacie małżeńskim i trudnościach Bernsteina w zrozumieniu tego, kim tak naprawdę jest. To bardzo dobry zabieg w moim mniemaniu. Osoby niezainteresowane Oppenheimerem i tak wiele mogły wynieść i zrozumieć dzięki fabule; z kolei Bernstein byłby trudniejszy do przedstawienia w przystępnej formie z perspektywy jego zawodu, bo widzowie niezainteresowani muzyką mogliby tego nie poczuć. Decyzja o ukazaniu mężczyzny z intymnej, osobistej strony pozwoliła na lepsze poznanie go. Natomiast wadą jest to, że film nadal próbuje te momenty z życia zawodowego przedstawiać, ale nie zawsze wychodzi to na jego korzyść. Sławna już scena, gdy Bradley Cooper dyryguje orkiestrą, do czego się przygotowywał od lat, zrobi na nas imponujące wrażenie, ale tylko jeśli wiemy, że te wszystkie ruchy są nauczone na pamięć i oddają to, w jaki sposób wykonywał je Bernstein. Jeśli jednak byśmy o tym nie wiedzieli, to bylibyśmy zmuszeni przez kilka minut oglądać dyrygowanie, które niczemu nie służy. Scena ta również nie jest odpowiednio podbudowana – sama w sobie wypełniona jest patosem i powagą, wyniesiona na piedestał, ale widz nie rozumie, dlaczego powinien to wszystko czuć.
fot. materiały prasowe
Skoro Maestro, to również i Cooper. Wiele osób uważa, że powinien on dostać Oscara już za rolę w Narodzinach gwiazdy – sam tak myślę! Sądzę też, że Cooper jest największą gwiazdą tej produkcji, a jego wkład i zaangażowanie są niepodważalne. Jeśli przypomnimy sobie, że to ten sam aktor, który bawił nas w Kac Vegas, to możemy przetrzeć oczy ze zdumienia. Bradley Cooper robi w tym filmie absolutnie wszystko – dyryguje, tańczy, gra na pianinie i wypala ogromnie dużo papierosów; czy była scena, w której nie palił? To ewidentny pokaz kunsztu aktorskiego i przygotowania do roli, które, według samego Coopera, trwało latami. To też czysta popisówka przed Akademią. Bradley gra wybuchowo, ekscentrycznie. Bernsteina w jego wykonaniu można polubić, można się z niego śmiać, a chwilami można go nawet nie cierpieć. Niewątpliwie artysta odrobił swoje zadanie domowe i świetnie przygotował się do roli, w którą kompletnie wsiąknął. Od dwudziestokilkuletniego Leonarda do Bernsteina seniora – poradził sobie wyśmienicie. Chociaż to Cooper kradnie blask reflektorów, to cichą bohaterką całego filmu jest Carey Mulligan, która wypada niesamowicie w roli Felicii Montealegre. Idealnie wciela się w swoją rolę i stanowi bez wątpienia emocjonalne centrum produkcji. Maestro to historia o małżeństwie, a nie samym Bernsteinie, a Felicia to momentami ciekawsza postać od samego mistrza muzyki. Duża w tym zasługa Mulligan, która hipnotyzuje na ekranie swoją prezencją. Jej ekspresja, mimika, ton głosu, akcent, a także charyzma i wdzięk przypominają klasyczne i zniewalające gwiazdy starego Hollywood. Aktorka jednocześnie przekazuje prawdziwe emocje, mocno oddziałujące na oglądającego.
fot. materiały prasowe
Powiedziałem, że Maestro to historia o małżeństwie i jestem gotów tego bronić. Leonard Bernstein i jego dokonania muzyczne nie są tak istotne w tej produkcji. To relacja między nim a Montealegre jest kluczowa. Od ich uroczych początków, przez wielkie problemy, aż po pojednanie. Nie bez powodu film zaczyna się słowami o niej. Tu duet Cooper i Mulligan spisuje się wyśmienicie. Chemia między nimi wręcz wylewa się z ekranu. Ich wspólne sceny to prawdziwa uczta. Dialogi są świetnie rozpisane i jeszcze lepiej zagrane, wypadają bardzo naturalnie – nieraz wchodzą sobie w słowo, przekrzykują się wzajemnie. Wisienką na torcie jest zdecydowanie kłótnia w drugiej połowie produkcji. To właśnie ona utwierdziła mnie w przekonaniu, że to film nie o Bernsteinie, a o jego małżeństwie. To też jedna z moich ulubionych scen. Maestro ma do zaoferowania więcej niż tylko dramaty rodzinne czy popisywanie się Bradleya Coopera. W filmie jest wiele płynnych, kreatywnych przejść, jedna dłuższa sekwencja na jednym ujęciu, stylizacja na program telewizyjny, scena musicalowa. Wszystko to idealnie się ze sobą zgrywa i sprawia, że widz nie może narzekać na nudę, bo nieustannie coś się dzieje na ekranie. Film rozpoczyna się w czerni i bieli – w ten sposób wskazując na realia, w których się dział. Muzyka jest adekwatna do ukazywanych czasów. Wraz z upływem kolejnych lat na ekranie pojawia się kolor, a muzyka nowocześnieje. Maestro to dzieło, które zabiera w podróż nie tylko po życiu Bernsteina, ale też po świecie kina. Od czerni i bieli oraz jazzowej muzyki do kolorów i brzmień, które przywodzą na myśl klasyki przygodowe. Cooper bardzo dobrze wykorzystuje też wyciszenie i wie, w których momentach zostawić kamerę w spokoju i pozwolić scenie odetchnąć, a aktorom wsiąknąć w nią. Jest takich scen wiele, momentami faktycznie się one dłużyły, ale nie było to dla mnie nadto uciążliwe. To też piękny wizualnie film, którego muzyki chce się słuchać po zakończeniu seansu i przypominać skrupulatnie zaplanowane, kreatywne ujęcia, które widniały w tle dźwięków.
fot. Netflix
Maestro to świetny film; nie tyle biograficzny, co po prostu o Bernsteinie. Bradley Cooper i Josh Singer postawili na bardzo konkretną wizję przedstawienia tej ikonicznej postaci. Nie chcieli robić wiwisekcji kariery muzycznej, a skupili się na Leonardzie jako człowieku. Człowieku skomplikowanym, specyficznym, wybuchowym, który potrafił sobie zjednać ludzi, ale też ich podzielić. Bradley Cooper dał prawdziwy popis – reżyserii, aktorstwa, dyrygowania. Świetny duet z Carey Mulligan stanowi serce tej produkcji, a śledzenie skomplikowanych losów małżeństwa to gratka dla oczu i uszu. Film jest pięknie nakręcony – chwilami przydługawy i oddający miejsce na popisy Coopera kosztem płynności narracji i tempa, ale wart obejrzenia. Polecam!    
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj