Steven Soderbergh chyba się nudził i wziął pierwszą lepszą pracę, którą mu zaproponowano. Inaczej nie jestem w stanie racjonalnie wytłumaczyć sobie jego powrotu do bohatera z filmu Magic Mike z 2012 roku. Zwłaszcza że kilka lat temu nie chciał zrealizować kontynuacji zatytułowanej Magic Mike XXL, bo twierdził, że wszystko w tej historii zostało już opowiedziane. A jednak po 11 latach znów zaserwował nam opowieść o niespełnionym tancerzu Mike’u (Channing Tatum), który szuka swojego miejsca na świecie. Tym razem za sprawą bogatej Maxandry Mendozy (Salma Hayek) trafia ze słonecznego LA do Londynu. Na Wyspach znajduje się bowiem teatr, w którym bogata bizneswoman ma swoje udziały. Chce, by mężczyzna swoim nietuzinkowym spojrzeniem na taniec wprowadził trochę świeżości do repertuaru. Rozpoczyna się więc poszukiwanie odpowiednich tancerzy. Magic Mike: Ostatni taniec ma być chyba takim zwieńczeniem tanecznej trylogii. Niestety mam wrażenie, że jest to wymuszone pożegnanie. Nie wiem, czy ktokolwiek o nie prosił. Nawet grający główną postać Channing Tatum wygląda tak, jakby się męczył na planie. W odróżnieniu od pierwowzoru nie ma tu ani fajnego humoru, ani wymyślnych choreografii. Pierwszy film z McConaugheyem, Bomerem, Manganiellem i resztą był jakimś powiewem świeżości, a najnowsza produkcja powtarza tylko dobrze znane numery. Pod względem tanecznym – a przecież dla tych momentów żeńska część widowni sięgnie po ten film – nie ma niczego, czego nie pokazałaby nam seria Step Up - Taniec zmysłów (z której zresztą Tatum się bardzo szybko wymiksował). Nawet finałowa choreografia tańca w deszczu jest wtórna. Widzieliśmy już podobne sceny, które były o wiele lepiej zrealizowane. Krótko mówiąc: taniec, który powinien być najmocniejszą stroną filmu, zawodzi po całości. Może więc scenariusz ratuje ten film? – zapytacie. Otóż nie. Tekst autorstwa Reida Carolina jest okropnie nudny. To o tyle dziwne, że autor napisał dwie poprzednie części, więc zna bohaterów. Teoretycznie powinien pokazać jakiś ich rozwój i wydobyć z nich głębię. Niestety tego nie robi. Myślę, że nie wynika to z braku umiejętności  – te udowodnił swoim poprzednim filmem zatytułowanym Pies. Po prostu poszedł na łatwiznę i zaserwował nam przeciętną historię, w którą trudno się zaangażować. Czyżby pomyślał, że będziemy nią zachwyceni? Otóż nie będziemy. To film ze scenariuszem napisanym na kolanie.  Film ratuje jedynie Salma Hayek, która stara się wykrzesać jakiś żar ze swojej postaci. Chce wytłumaczyć nam, czemu tej kobiecie tak bardzo zależy na tym, by jej pomysł odniósł sukces. Odnoszę jednak wrażenie, że dużo z tych emocji jest wkładem własnym Hayek i jej inwencją twórczą. Aktorka interpretuje to, co jest ukryte pomiędzy zadaniami ze scenariusza. Przykro mi to przyznać, ale Magic Mike: Ostatni taniec to nic innego jak próba zarobku na znanej marce. Mówię tak, ponieważ nie dostrzegam tu praktycznie żadnego związku z poprzednimi filmami – no może poza jednym krótkim spotkaniem części ekipy na Zoomie. Nasz bohater przez te 11 lat stał w miejscu, co jest trochę przerażające i żałosne.
fot. Warner Bros.
Wydaje mi się, że za pół roku mało kto będzie pamiętał, że Magic Mike: Ostatni taniec w ogóle powstał. Nawet soundtrack stworzony do filmu nie powala. Cała produkcja jest jednym wielkim rozczarowaniem. Dobrze, że to już ostatni taniec tego striptizera, bo Channing Tatum stracił serce do tej serii. Szkoda tylko, że stało się to na planie, a nie poza nim.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj