Małe kobietki doczekały się już siedmiu różnych ekranizacji. Jak na tym tle wypada wersja w reżyserii Greta Gerwig?
Po świetnym
Lady Bird,
Greta Gerwig wzięła na warsztat słynną powieść autorstwa Louisy May Alcott. I pomimo tego, że owa historia była już widzom nie raz przedstawiana, udało się reżyserce wnieść do niej pewną świeżość. Jej wersja ma zupełnie inną dynamikę niż ta w nakręcona przez
Gillian Armstrong w 1994 roku z
Winona Ryder,
Susan Sarandon i
Kirsten Dunst w rolach głównych. Podczas seansu odniosłem wrażenie, że Gerwig lepiej uchwyciła młodzieżowe rozterki tytułowych kobietek niż jej koleżanka po fachu. Jej opowieść jest dynamiczna i nie ma w sobie grama teatralności. Bardziej skupia się też na temacie równouprawnienia. Jo z podniesioną głową walczy o to, by zostać pełnoprawną pisarką.
Reżyserka postanowiła przełamać książkowy schemat i zaburza nam chronologię zdarzeń, co paradoksalnie znakomicie wpływa na odbiór filmu i zrozumienie wielu wydarzeń. Bez problemu widz odnajduje się w dwóch przeplatających się liniach czasowych, które zostały wyróżnione odmienną kolorystyką.
Małe kobietki próbują odpowiedzieć na pytanie czym jest wolność i jak podążać własną ścieżką. Pokazują naszą różnorodność. Gdy dorastamy mamy podobne zainteresowania, ale zupełnie inne marzenia. Jednych interesuje kariera, innych światowe życie w luksusach, a jeszcze innych założenie kochającej się rodziny. Każdy ma inny charakter i w inny sposób walczy o to, czego pragnie. Nie raz wywołuje to starcia z osobami, które stają nam na drodze do szczęścia. Czasami jest to coś poważnego, innym razem są to błahe kłótnie pomiędzy rodzeństwem, których nie da się uniknąć, mieszkając pod jednym dachem. Te wszystkie emocje są na ekranie wyczuwalne, dzięki czterem młodym i niezmiernie utalentowanym aktorkom:
Saoirse Ronan,
Emmie Watson,
Florence Pugh i
Elizie Scanlen. Dziewczyny są bardzo naturalne w swoich rolach. Widz bez trudu wierzy w przedstawianą mu filmową iluzję, że obserwuje rodzeństwo w trudnych czasach wojny secesyjnej. Razem z nimi śmiejemy się, wzruszamy i kibicujemy im w miłosnych wyborach. Brawa należą się również osobie odpowiedzialnej za casting, która postawiła na taką konstelację.
Jeśli miałbym wybrać aktorkę, która najbardziej zaskoczyła mnie w tej produkcji, to jest nią niewątpliwie Ronan udowadniająca, że nie pokazała nam jeszcze wszystkich swoich talentów aktorskich w
Marii, królowej Szkotów czy
Lady Bird. Ma tak szeroki wachlarz emocji, że może nimi obsadzić jeszcze kilka postaci i żadna nie będzie podobna do poprzedniej.
Jednak nie tylko pierwszy plan błyszczy. Zarówno
Timothée Chalamet jako lekkoduszny sąsiad Laurie, który szybko zostaje ciepło przyjęty przez siostry, jak i
Meryl Streep jako zrzędliwa ciotka March przykuwają uwagę w każdej scenie, w jakiej się pojawiają. Dostarczają również sporą dozę humoru w momentach, gdy opowieść tego potrzebuje. Jedynie
Laura Dern jakoś nie jest w stanie się odnaleźć w powierzonej roli. Jej Marmee March jest niczym matka Teresa kochająca wszystkich i niemal nigdy nie pokazująca grymasu bólu na twarzy. Tą swoją postawą kompletnie nie pasuje do reszty obsady. Jest jakby z innej bajki.
Źródło: materiały prasowe
Nie tylko gra aktorska urzeka w tym filmie. Na uwagę zasługują kostiumy, muzyka i praca kamery. Wszystko dopięte na ostatni guzik.
Greta Gerwig
Małymi kobietkami pokazuje, że jej poprzedni sukces nie był wypadkiem przy pracy. Reżyserka ma ogromny talent. Potrafi uchwycić pożądane na ekranie emocje i umiejętnie je poprowadzić. Wie czego chce od aktorów, z którymi pracuje i potrafi to wyegzekwować. Z ciekawością będę wypatrywać informacji na temat jej kolejnego projektu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h