Małe rzeczy to nowy film w reżyserii Johna Lee Hancocka, którego oceniam jako twórcę potrafiącego wykonać swoją pracę solidnie, ale bez podejmowania z jego strony zbyt dużego ryzyka od strony formalnej. Poniekąd sprawdza się to także w przypadku Małych rzeczy.
Martwe ciała, poszlaki i dowody, dwójka policjantów dzielnie tropiących seryjnego mordercę - wydaje się, że Małe rzeczy oferują wszystko, co widzowie pokochali w kinie kryminalnym. Do tego dochodzi kapitalna na papierze obsada i reżyser, który dobrze czuje się w realizowaniu historii osadzonych przed kilkoma dekadami. Dlaczego zatem nie ma szans, aby obraz Johna Lee Hancocka stał obok klasyków gatunku z Siedem Davida Finchera na czele?
Ostatecznie trudno mówić o sukcesie w przypadku filmu tak chaotycznego pod kątem prowadzenia narracji i bardzo oszczędnego, jeśli chodzi o emocje charakterystyczne dla najlepszych thrillerów. Do tego ze wspomnianego duetu policjantów, tylko Denzel Washington stara się wyciągnąć maksimum możliwości z przeciętnego scenariusza. Rami Malek przechodzi jakby obok filmu. Równie dobrze jego postać mógłby zagrać ktokolwiek inny, za pewnie znacznie mniejszą gażę. Trudno zatem o gęsią skórkę i trzymanie krawędzi fotela, ale zdecydowanie nie były to zmarnowane dwie godziny.
Istotne są detale - przypomina na każdym kroku młodszemu koledze Joe Deacon, doświadczony funkcjonariusz, który nie chce schwytać seryjnego mordercy dla rodzin ofiar i potencjalnie nowych zagrożonych, ale dla samego siebie. Wykreowana postać grana przez Washingtona jest ciekawa, ale ostatecznie dramat postaci nie wybrzmiewa na ekranie. Widzimy targające bohaterem demony przeszłości, ale są to bardzo często zabiegi prowadzone nieumiejętnie, tak jakby na doczepkę dla wyraźniejszego podkreślenia motywacji. Trudno mówić też o udanej dynamice między nim i Jimem Baxterem. Tu akurat winą jest gra Maleka, bardzo oszczędna i mało wyrazista, ale też nie ma tutaj zbyt wiele treści, jeśli chodzi o zestawienie doświadczonego policjanta z młodym, który podąża ku błędom popełnionym przez swojego starszego kolegę. Są oczywiście momenty policyjnego śledztwa, w których duet ten zyskuje i ogląda się to znacznie lepiej, ale od strony ludzkiej wypada to znacznie gorzej.
Niezaprzeczalną ozdobą Małych rzeczy jest Jared Leto. Obawiałem się jego kreacji, ale naprawdę udało mu się stworzyć kolejny, niepokojący obraz człowieka niejednoznacznego, z którym raczej nie chciałoby się mieć za wiele wspólnego. Tym większa brawa dla niego, że rola nie została przeszarżowana, choć scenariusz znowu - także tutaj nie dawał zbyt wielu okazji do popisania się. Zwłaszcza że w fabułę postanowiono utkać coś więcej niż kryminalną intrygę, ale w ostatecznym rozrachunku nie zostaje to zwieńczone w sposób satysfakcjonujący. Na plus na pewno unikanie klisz, ale miałem nieodparte wrażenie, że przez to kilka scen ocierało się o groteskę. Tak było chociażby ze sceną przesłuchania postaci granej przez Leto, ale jest to być może winą nie samego aktora, ale kiepsko napisanych dialogów.
Jeśli więc warto spędzić czas z Małymi rzeczami, to szczególnie dla Washingtona i Leto. Obaj utrzymają nasze zainteresowanie przy produkcji. Wcześniejsze filmy Johna Lee Hancocka niestety mają często wspólną cechę, że bez wyraźnego aktorstwa jego filmy są przyzwoite, bardzo solidne i nic poza tym. Tak było chociażby w McImperium, gdzie film udał się bardzo dobrze, ale duża w tym zasługa Michaela Keatona. Tutaj raczej trudno spodziewać się, że przez niespecjalnie udaną reżyserię w gatunku kryminalnym i dziwny momentami montaż, ktoś będzie na dłużej pamiętał o duecie Washington-Malek. Mógł to być film startujący do Finchera, ale odpadł w przedbiegach. Niestety.