Mamy tu ducha bardzo przypomina film E.T. Christopher Landon wydaje się aż nadto inspirować Spielbergiem. Widać, że chciał stworzyć film familijny o ponadczasowym charakterze, który wzbudzałby wielkie emocje i dawał do myślenia. Trudno odmówić mu ambicji. I trzeba przyznać, że miał wiele ciekawych pomysłów. Produkcja może i jest schematyczna i w pewnych momentach zbyt uproszczona, ale naprawdę dobrze się ją ogląda. Czemu więc nie jest to kino familijne na poziomie, o którym marzył reżyser? Teoretycznie wszystko jest tutaj na swoim miejscu: mamy problemy wynikające z relacji dziecka i rodzica, czyli coś, co w filmie familijnym jest w stanie dobrze wybrzmieć i wprowadzić potrzebny morał. Nastolatek nie może dojść do porozumienia z ojcem (Anthony Mackie), ale nawiązuje więź z duchem Ernestem. I to właśnie dzięki temu wątkowi jesteśmy w stanie zaangażować się w tę historię. Wybrzmiewa to całkiem dobrze. W filmie widać wspomniane inspiracje Spielbergiem. Problem polega na tym, że pod kątem czysto emocjonalnym nie działa to tak dobrze, jak powinno. Niektóre rozterki bohaterów są banalne i bardzo powierzchowne. W momencie, gdy historia powinna nas poruszyć, gdzieś się to rozmywa i nie daje oczekiwanego efektu. Gdy poznajemy prawdę o Erneście i o tym, jak doszło do jego śmierci, ta opowieść powinna wejść na wyższy poziom emocjonalny i zwyczajnie nas wzruszyć. Niestety tak nie jest. Zagrożenie ze strony pojawiającego się znikąd czarnego charakteru zabrało wiele tej fabule – to niewiarygodne i przekombinowane. A do tego wątek głównego antagonisty, którym miał być rząd, stał się jakimś żartem uciętym w prostacki i pozbawiony sensu sposób. Czyżby twórcy zabrakło pomysłu?  Nie da się ukryć, że film Mamy tu ducha robi wiele rzeczy dobrze. Sam motyw szału, który wybuchł w mediach społecznościowych, jest absurdalny i... taki prawdziwy! Coś takiego powinno wcześniej trafić na ekrany. Do tego opowieść daje sporo frajdy w kontekście przygodowym. Niestety w pewnym momencie tempo zaczyna być rwane – fabuła wiele by zyskała, gdyby była krótsza. Dostrzegam tu trochę dziwnych skrajności, które w rękach Landona powinny stanowić mieszankę wybuchową. W końcu reżyser w swoim hicie Śmierć nadejdzie dziś doskonale bawił się schematami kina grozy. Humor w omawianym filmie oczywiście się pojawia, ale to, co nas śmieszy, zdaje się nie pasować do kina familijnego. Scena, gdy Ernest topi swoją twarz, może wywołać przerażenie u najmłodszych. Twórca w niektórych momentach poszedł o krok za daleko. Na pewno mocnym atutem produkcji jest David Harbour w roli ducha Ernesta. Przed aktorem stało bardzo trudne zadanie, bo miał zagrać postać bez wymawiania choćby jednego słowa. Musiał w jakiś sposób zbudować ojcowską relację z głównym bohaterem i napędzić całą warstwę emocjonalną tej produkcji. Jego Ernest często trafia w emocjonalne tony i odwraca uwagę od pewnych niedociągnięć reżysera. Do tego nie mamy wrażenia, że Harbour odtwarza postać ze Stranger Things. Ernest to serce tego filmu! Mamy tu ducha to kino familijne, które ma swoje wady. Nie przeczę, że niektóre aspekty nie wybrzmiewają tak, jak powinny. Seans daje jednak sporo frajdy. Na tle tak wielu słabych produkcji dostępnych na Netfliksie wypada zaskakująco przyjemnie.  
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj