Nieubłaganie zbliżamy się do końca pierwszego sezonu "Marvel's Agent Carter", a z każdym odcinkiem jest coraz lepiej. Już przy okazji ostatniej recenzji wspominałem, że scenarzyści Marvela wyciągnęli wnioski po średnio udanej pierwszej połowie "Agentów T.A.R.C.Z.Y." i w przypadku przygód Peggy nie popełniali już szkolnych błędów. Szósty odcinek zdaje się to tylko potwierdzać. Mówiąc więcej - jest to bodaj najlepszy odcinek serialu, jaki dotychczas powstał. Oczywiście prym nadal wiedzie wątek główny, jeszcze bardziej zarysowany niż dotychczas. Peggy już od pierwszych scen pokazuje pazur, czym zdobywa uznanie szefa i pozwolenie na dalsze działania. Gdyby nie końcówka odcinka, można by wreszcie stwierdzić, że Carter powoli wychodzi z cienia mężczyzn. Twórcy postanowili jednak nieco ten wątek zagmatwać. Przesłuchanie psychiatry uratowanego w Rosji zaskakuje. Nie dość, że nasz lekarz nie ma zamiaru pomagać SSR, to jeszcze skazuje Peggy na śmierć. Egzekucję ma wykonać oczywiście Dottie. Przyznam, że motyw z otwarciem okna i nadawaniem sygnału Morse'a poprzez światło lunety oraz stukanie po parapecie zaskoczył mnie. Spodziewałem się cichej i szybkiej egzekucji, tymczasem dostałem bardzo fajnie przemyślany system komunikacji - i to tuż pod nosem całej agencji! Co mnie w "A Sin to Err" urzekło, to humor. Widać go od pierwszych minut i utrzymuje się on niemal do końca. Świetne są zwłaszcza sceny poszukiwań rosyjskiej agentki wśród byłych kochanek Starka. Wzbranianie się Jarvisa od towarzyszenia Peggy, jego uwagi na temat liczby tych kobiet i kontynentów, z których mogą pochodzić, wreszcie odwiedziny i obrywanie za każdym razem wywołują salwy śmiechu. Jak nie w policzek, to kopniak w kolano - agresja byłych kobiet Howarda jest zaiste spora. A widzowi ciśnie się na usta tylko jedno powiedzenie: "Jaki ojciec, taki syn".

Sielanka i zabawa trwają przez pierwszą połowę odcinka, bo potem robi się już coraz groźniej. I nawet nie chodzi o to, że rosyjski profesor dowiaduje się, gdzie leżą rzeczy Starka, a o fakt, że Souza potwierdza swoje przypuszczenia podczas rozmowy w więzieniu. Od tej chwili akcja przyspiesza. Co tylko cieszy, bo dzięki temu jesteśmy świadkami umiejętności sztuk walki Peggy, gdy kopie tyłki kilku agentom z Waszyngtonu. Przy okazji unieszkodliwia Thompsona i próbuje przekonać Souzę, że jest niewinna. Pogoń za Carter nie obdziera resztki odcinka z humoru. W żadnym wypadku. Angie daje pokaz swoich umiejętności aktorskich i wypłakuje się w ramię Thompsona. Przy okazji poznajemy imię babci Jacka. Jak miło! Udanych scen jest zresztą znacznie więcej, bo szósty odcinek to wspaniała porcja rozrywki ze wszystkim, co najlepsze może "Marvel's Agent Carter" zaoferować. Nadal zachwycają realia, pomysł wykorzystania przedmiotów, którymi ludzie wtedy dysponowali, i scenografii. Umiejętnie wplecione flashbacki rozwijają wykreowany świat. Do aktorów również nie można mieć większych zastrzeżeń, a duet Atwell-D'Arcy spisuje się świetnie. Czytaj również: „Deadpool” – nowe informacje o castingu Cliffhanger każe sugerować, że w ostatnich dwóch odcinkach nie zabraknie emocji. Aż nasuwa się pytanie, czy to jednak nie za mało czasu na tego typu wydarzenia (chyba że i w ostatnim epizodzie będziemy świadkami otwartego zakończenia). Agenci SSR przesłuchują Peggy i wreszcie zdają sobie sprawę z tego, z kim mają do czynienia - ze świetnie wyszkoloną agentką, a nie kobietą od parzenia kawy. Na razie jest 1:0 dla nich. Jaki będzie ostateczny wynik? Do końca meczu jeszcze trochę zostało. Tymczasem radujmy się - Marvel robi coraz lepsze seriale.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj