Historia lubi się powtarzać. Dzieci powtarzają błędy swoich rodziców. Kiedyś to Jean i Michael borykali się z problemem rodziców, którzy nie mieli dla nich czasu. Teraz podobny los spotkał pociechy Michaela. Rodzina popada w tarapaty finansowe. Bank na poczet niespłaconego kredytu chce przejąć dom Banksów. I gdy wszystko wydaje się beznadziejne, a sytuacja bez wyjścia, w progu drzwi strapionej rodziny staje ponownie Mary Poppins! Czy powrót tak ikonicznej postaci jak Mary Poppins był potrzebny? Raczej nie. Uzasadniony fabularnie? Trochę. O ile bardzo podobało mi się to, w jaki sposób wymyślono powrót Krzysia do świata Kubusia Puchatka, o tyle w tym przypadku mam uczucie sztuczności. Historia jest wymuszona. A scenariusz niekonsekwentny. Co bardziej uważni widzowie zauważą, że nagle umyka w nim gdzieś jeden dzień tygodnia. A przy historii, gdzie główni bohaterowie walczą z czasem, jest to rzecz kluczowa. Oto niania, która przypomina dzieciom, na czym polega zabawa. Dorosłym natomiast pomaga odnaleźć w sobie ten zagubiony pierwiastek pozwalający im cieszyć się życiem i czerpać z niego tyle samo co w okresie dzieciństwa. Przesłanie jest bardzo trafne. Niestety, sam scenariusz nie wykorzystuje tego potencjału. Dostajemy nawet nie kontynuację, a powtórzenie podobnych schematów zarówno muzycznych, jak i wizualnych. Całości nie ratuje nawet, tradycyjny już dla Disneya, krótki epizod z Meryl Streep jako zwariowanej kuzynki Pani Poppins. Brakuje w tej produkcji radosnego ducha oryginału z 1964 roku. Nie ma też tej oryginalności. Film Hamiltona Luskego i Roberta Stevensona jako jeden z pierwszych łączył tradycyjny film fabularny z animacją, gdzie postaci miały miedzy sobą jakąś interakcję. Ja wiem, że teraz to już jest standard, ale wtedy to była istna rewolucja. Do tego dochodziły jeszcze utwory muzyczne, które wpadały w ucho i powodowały, że noga podczas seansu chodziła. Wystarczy wspomnieć takie hity jak „Spoon Full of suger” czy „Supercalifragilisticexpialidocious”. Niestety, w wersji Rob Marshall tego brakuje. Mamy dużo piosenek, które zapominamy kilka minut po tym, jak się kończą. Najmocniejszym punktem Mary Poppins Returns jest Emily Blunt, której przypadła tytułowa rola. Aktora świetnie pasuje do postaci surowej niani. Jest bardzo przekonująca. Może nie ma w sobie tyle ciepła co Julie Andrews, ale nie przeszkadza to w odbiorze tej postaci. Jest to niestety jedyna kreacja, która urzeka. Reszta postaci jest nam kompletnie obojętna. Nie ma znaczenia, czy jest to Ben Whishaw jako dorosły już Michael Banks, Meryl Streep jako Topsy czy nawet tańczący i śpiewający Lin-Manuel Miranda jako Jack. Wszyscy oni starają się, jak mogą, ale nie są w stanie wskrzesić jakiejś emocjonującej iskry. Nawet Colin Firth jako główny antagonista tego filmu wypada blado. Czy ta kontynuacja ma jakiś mocniejszy punkt zaczepienia z oryginałem? Oczywiście. Dick Van Dyke powraca w roli dyrektora Banku Pana Dawes’a Jr. Bardzo ważną rolę w tej części będzie odgrywać również stary zielony latawiec, który Michael puszczał z ojcem pod koniec pierwszej części. Powrót Mary Poppins jest moim zdaniem filmem niepotrzebnym i stanowczo za długim. Marnującym swój potencjał i wpisującym się w ostatni trend Disneya, w którym powstają kolorowe wydmuszki mające ładnie wyglądać i nic więcej nie robić. Takie samo uczucie towarzyszyło mi ostatnio na seansie Dziadka do orzechów i czterech królestw. Tytułowi towarzyszy duży szum, gdyż jest to powrót do wielkiego tytułu, ale nic więcej z tego nie wynika. Na pewno nie jest to pozycja, do której będzie się chciało widzom często wracać.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj