Po tragedii, jaką były ataki na Stany Zjednoczone dokonane przez Al-Kaidę 11 września 2001 roku, rząd USA poprzysiągł, że dopadnie każdego, kto był w to zamieszany. I to za wszelką cenę. Bez respektowania jakichkolwiek praw. A że łatwo w takiej sytuacji o błąd, świadczyć może historia Mohamedou Ould Slahiego, muzułmanina, który 14 lat spędził w obozie Guantanamo na Kubie. Osadzono go tam bez żadnego wyroku, rozprawy czy nawet dowodów. Torturowano, poniżano i znęcano się nad nim psychicznie, licząc na to, że wycieńczony przyzna się do zarzucanych mu czynów. Chciano, by wziął na siebie odpowiedzialność za zorganizowanie ataków na World Trade Center, choć dowody na to były znikome, a cała teoria mocno naciągana na potrzeby śledczych, którzy musieli się czymś wykazać przed zwierzchnikami. Wspomnienia bohatera zostały wydane w 2015 roku w postaci Dzienników z Guantanamo. To ta książka posłużyła Kevinowi Macdonaldowi i scenarzystom jako inspiracja do powstania filmu Mauretańczyk. 14 lat za kratami za niewinność to okrutna kara. Sprawa automatycznie nasuwa skojarzenia do Tomasza Komendy, tyle że nasz rodak miał jakieś prawa, a Slahiemu zostały one całkowicie odebrane. Jego nawet oficjalnie w obozie na Kubie nie było. Nie miał prawa do kontaktu z rodziną czy jakiegokolwiek procesu. Wszystkie dokumenty na jego temat były ściśle tajne. Na jakiej więc podstawie bohater filmu został zatrzymany i zesłany do Guantanamo? By to wyjaśnić, trzeba pokrótce przedstawić jego historię. Slahi urodził się w Mauretanii, ale na dobre opuścił rodzinne strony, gdy skończył 18 lat. Otrzymał stypendium i wyjechał do Niemiec. Na początku lat 90. przerwał jednak naukę i wyjechał do Afganistanu. Tam wstąpił w szeregi Al-Kaidy, by razem z wojskiem amerykańskim walczyć z Sowietami i popieranym przez nich rządem w Kabulu. Ten zryw i chęć do walki nie trwały długo. Można by nawet rzec, że był to jedynie epizod. Po raptem kilku miesiącach Slahi wrócił do Niemiec, zrywając wszelkie kontakty z Al-Kaidą. Tam ukończył studia inżynierskie i pracował przez kolejne lata. Nie znaczy to jednak, że ten rozdział mógł uznać za zamknięty.  Dwa miesiące po nowojorskiej tragedii został aresztowany pod zarzutem współorganizacji zamachu, a dowodem na to miał być telefon, z którego zadzwonił  do niego kuzyn. Podobno z tego samego urządzenia korzystali terroryści należący do Al-Kaidy. Tylko tyle wystarczyło przedstawicielom rządu USA, by go pojmać i zamknąć w tajnym więzieniu. Macdonald skupia się na batalii niewinnego człowieka z wielką bezduszną administracją prezydenta Busha, który pod płaszczykiem walki z terroryzmem odbiera ludziom podstawowe prawa obywatelskie. Społeczeństwo zaślepione gniewem i chęcią zemsty jest w stanie zgodzić się na wszystko, nie rozumiejąc tak naprawdę konsekwencji swoich decyzji. Guantanamo stało się symbolem miejsca, gdzie z niewinnych ludzi robiło się kozły ofiarne. Mauretańczyk krok po kroku stara się nam pokazać nie tylko, w jaki sposób główny bohater był odzierany z człowieczeństwa, ale też to, jak aparat państwa odsuwa od siebie jakąkolwiek myśl o tym, że się myli. Za wszelką cenę i na wszystkie znane sposoby stara się ukryć dowody mogące to sugerować. Wiadomo przecież, że gdy ktoś udowodni, że raz się mylili, to może oznaczać, że takich błędów popełniono więcej. Sama historia pokazana przez Macdonalda jest bardzo ciekawa. Gorzej z wykonaniem. Największe wrażenie na widzach robi nie gra aktorska - choć Tahar Rahim grający Slaha robi, co może - ale to, że mówimy o prawdziwych wydarzeniach. I nie ma co ukrywać, reżyser wcale nie musiał bardzo tej historii podkolorowywać, by swoją brutalnością zaskoczyła widzów. Rzeczywistość zrobiła to za niego. Niestety, o ile sceny z obozu na Kubie chwytają za serce i są bardzo emocjonalne, to już część prawnicza, pokazująca jak grana przez Jodie Foster Nancy Hollander walczy o to, by jej klient miał szansę na uczciwy proces, jest bardzo nudna. Widz obserwuje mało emocjonalne rozmowy i sucho wygłoszone dialogi. Nawet Benedict Cumberbatch, który wciela się w wojskowego Stu Coucha mającego udowodnić przed sądem, że argumenty obrony są niedorzeczne, gra dużo poniżej swoich możliwości. Tak jakby wszyscy doszli do wniosku, że sama historia poniesie ten film. Niestety, nie poniosła. Świetna kreacja Rahima to za mało, by zaliczyć Mauretańczyka do filmów udanych.
fot. materiały prasowe
Cieszę się, że amerykańscy twórcy coraz śmielej rozliczają się na ekranie ze swoją najnowszą historią. Nie starają się jej wybielać. Nie zamiatają niewygodnych faktów pod dywan, licząc na to, że nikt nie zwróci na to uwagi. Pokazują błędy, jakie ich administracja popełniła. Chcą o nich głośno mówić. Jednak widać, że w swoich opowieściach są jeszcze bardzo nieporadni i boją się dodać do nich emocji. Chcą, by wierne oddanie bólu więźnia na ekranie załatwiło całą sprawę. Oprócz historii Slahima mamy tu także aspekt obywateli amerykańskich, którzy nie godzą się na takie zachowanie ze strony własnych władz. Wychodzą z nimi na wojnę sądową i pomimo ostracyzmu społecznego, jaki na nich spada za to, że bronią potencjalnego terrorystę, nie cofają się. Mauretańczyk miał potencjał, by być dobrym filmem, ale przez zachowawczość reżysera i niedopracowany scenariusz wypada przeciętnie. Przy takiej obsadzie można było zaryzykować i wycisnąć z prawniczej części produkcji coś więcej. Coś, co z widzem zostanie na dłużej. Bo tak na dobrą sprawę to dzień po seansie zapomina się, że Foster czy Cumberbatch w ogóle grali w tym filmie.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj