Czy był sens dopisywania dalszego ciągu do Miraclemana - dziś już kanonicznej i zarazem dekonstrukcyjnej, superbohaterskiej opowieści Alana Moore'a? Złotą Erą Neil Gaiman udowodnił, że jak najbardziej.
Dzieło Alan Moore, co prawda mniej rozpoznawalne od Strażników, ale niosące równorzędny ładunek treści i emocji, wieńczyła powszechna utopia. Oto tytułowy superbohater o boskich mocach po rozprawieniu się z szalonym Johnnym Westem stworzył dla ludzi prawdziwy raj na Ziemi, bez wojen, bez przemocy i zawiści. Co więcej, ta idealna konstrukcja zdaje się zdawać egzamin - pod kuratelą swego nowego boga ludzkość zaczyna wreszcie wychodzić na prostą. Czy jednak ta idylla może trwać wiecznie? Na pewno nie w świecie superbohterów, na pewno nie w świecie popkultury. Mimo idyllicznego finału, lekturę Miracleman kończyło się z uczuciem niepokoju, jeśli nawet nie strachu przez tak wielką i w zasadzie namacalną - bo obecną wśród ludzi - siłą sprawczą. No i przecież dobrze wiemy, że nie ma idealnych konstrukcji, a nawet jeśli taką udało się stworzyć, to możemy być pewni, że nie minie dużo czasu, by zaczęły pojawiać się na niej rysy.
Neil Gaiman jest jednak na tyle subtelnym twórcą, że przejmując pieczę nad opowieścią o Miraclemanie, nie miał zamiaru epatować czytelników skrajnościami, ani walić z grubej rury. Nie uświadczymy tu niesamowitych zwrotów akcji i superboahaterskich naparzanek. Nie - Gaiman schodzi z Olimpu, odwraca się od boga i patrzy na ludzi żyjących w tytułowej, Złotej Erze. To wśród nich znajdzie opowieści, które położą podwaliny pod późniejsze, nadchodzące w kolejnych tomach dramatyczne wydarzenia. Dlatego nie spodziewajmy się tutaj ganiających za łotrami superbohaterów. Na pierwszy plan wychodzą tu zwykli mieszkańcy naszego globu, choć rzecz jasna ich perypetie związane są nierozerwalnie z działaniami krążących gdzieś w górze nadludzi.
Ci nadludzie, ci nowi bogowie, są naprawdę odlegli. Miracleman pojawia się na łamach albumu może kilka razy. Są też inni znajomi z albumu Moore'a. Mała Winter, Miraclewoman, nawet doktor Gargunza i w symboliczny sposób Johnny West alias złowrogi Kid Miracleman - a raczej jego niepokojące dziedzictwo. Są daleko, a zarazem niezwykle blisko zwykłych bohaterów Gaimanowskich historii. Blisko, ponieważ stanowią dla ludzi przedmiot ich wiary, ich obsesji, ich marzeń i pragnień. Miracleman: The Golden Age to bowiem opowieść o postrzeganiu świata przez pryzmat schodzących na ziemię bogów, opowieść o nowym kulcie, o ziszczeniu się mitów i o tym, jak wpływa to na zwykłych mieszkańców Ziemi. Czy w tym nowym świecie można zachować zdrowy rozsądek? Można normalnie żyć, normalnie funkcjonować? Można przestać się bać, wierząc w zapewnienie, że już na zawsze pozostaniemy bezpieczni?
Zapomnijmy zatem o fajerwerkach, zatopmy się w powolnej, ale jakże przenikliwej narracji Neila Gaimana. Pomogą nam w tym grafiki Mark Buckingham, który zależnie od opowiadanej przez scenarzystę historii, zmienia niczym prawdziwy magik styl rysowania. Momentami jest pięknie i bajecznie, ale znacznie częściej bierze górę psychodelia zawarta w figurach bohaterów, w obrazie świata, w sile ludzkich obsesji. Dostajemy kilka różnorodnych tematycznie i formalnie nowel, które budują nam kompletny obraz nowego świata. Ta różnorodność jednocześnie objawia nam - acz bardzo, ale to bardzo stopniowo - tego świat chwiejność. Bo o to właśnie chodzi - przy sile ludzkich obsesji, przy samej naturze człowieka, coś musi pójść nie tak - choć zdawałoby się, że wszystko idzie doskonale.
Neil Gaiman stanął zatem na wysokości zadania. W kontynuacji superbohaterskiej opowieści, w której niezwykle mocno czuć ducha i wpływy Sandmana poszedł ścieżką, której nikt raczej się nie spodziewał i najprawdopodobniej nikt inny przed nim nie podążał. Zrezygnował z typowych superbohaterskich atrakcji, skupiając się na szarości dnia zwykłych ludzi. Miał jednak świetny materiał wyjściowy - bo przecież życie w nowym wspaniałym świecie nie da się już nazwać zwyczajnym. Za sprawą interwencji człowieka o boskiej sile, to już zupełnie inne czasy i inna rzeczywistość. Inne życie, ale być może ludzie wciąż tacy sami. Nienawykli do spędzania swych dni w utopii. I być może sami sobie zafundują trzęsienie ziemi, żeby wszystko wróciło do zwykłej, szarej codzienności. Zwłaszcza gdy jest ktoś, kogo można obwinić za własne krzywdy, obwinić właściwie za cokolwiek. Ktoś, czyli człowiek, któremu zdarzyło się zostać bogiem.