Seria, dzięki której rewolucyjnie zmieniło się postrzeganie komiksów o superbohaterach, wreszcie trafia w ręce polskich czytelników. Pierwotny scenarzysta (jak obecnie woli być określany twórca tego cyklu) oparł się na naiwnej, właściwej opowieściom obrazkowym lat 50. XX wieku, genezie superbohatera, po czym gruntownie ją przerobił, budując jedną z najwspanialszych sag komiksowych wszech czasów. Miracleman wyrusza w podróż, by odkryć tajemnicę swego pochodzenia. Odwieczny archetyp bohatera pozna konsekwencje swoich czynów, a scenarzysta przedstawi nam wizję jedynej w swoim rodzaju dystopijnej przyszłości. Dzięki współpracy pierwotnego scenarzysty oraz kilku wyjątkowo utalentowanych rysowników powstało komiksowe arcydzieło, które na zawsze odmieniło świat i losy superherosów.
Premiera (Świat)
5 października 2016Premiera (Polska)
5 października 2016Polskie tłumaczenie
Tomasz SidorkiewiczLiczba stron
384Autor:
Garry Leach, John Totleben (2) więcejKraj produkcji:
PolskaGatunek:
KomiksWydawca:
Polska: Mucha Comics
Najnowsza recenzja redakcji
Zaraz, czyli o co chodzi? Czy to komiks, w którym upakowano wszystkich superbohaterów? Oczywiście, że nie, a jednak w tytułowym bohaterze, jak w soczewce, skupiają się najważniejsze cechy współczesnych herosów, wraz z ich przygodami i życiowymi doświadczeniami. Zadziwia przede wszystkim fakt, ze dzieło o tak silnej wymowie zaczęło powstawać w początkach latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku, a dodatkowo jego wydawnicza historia jest pełna perturbacji. Komiks był przez długi czas białym krukiem na rynku, ponieważ z powodów prawnych nie mogły się ukazać jego wznowienie ani kontynuacja. W końcu jednak stało się i oto jest, także w Polsce, dzieło które wciąż spowija tajemnica - ot choćby z faktu braku na okładce jakichkolwiek nazwisk jego twórców. Jest tylko postać superbohatera zawieszona w powietrzu, wysoko wśród chmur, odwrócona bokiem do czytelnika, trochę jakby wyniosła, trochę też samotna, górująca nad pozostającymi gdzieś w dole maluczkimi. Miracleman.
Miracleman wcześniej nazywał się Marvelman: stworzył go w latach pięćdziesiątych XX wieku brytyjski autor, Mick Anglo. W 1982 roku przygody superbohatera zaczął pisać Alan Moore - a po pewnym czasie, w efekcie rosnącej popularności tej historii, imię herosa trzeba było zmienić, rzecz jasna z powodów prawnych, po upomnieniu się o to dobrze znanego nam wydawnictwa, które koniec końców komiks ostatnio wznowiło. Sam Alan Moore występuje w stopce Miracleman jako tzw. Pierwotny Scenarzysta - twórca od długich lat jest w niesnaskach z wielkimi wydawniczymi molochami, nie życzy sobie by jego nazwisko pojawiało się na plakatach i w napisach końcowych filmów na podstawie jego dzieł. Przez ostatnie lata zadekował się w małych oficynach, które nie nastają na jego swobodę twórczą i nie wykorzystują go, tak jak to było przy okazji najsłynniejszych komiksów autora, do których został pozbawiony praw. Zresztą chyba nawet sam Moore nie spodziewał się, że Watchmen okażą się tak ogromnym fenomenem i będą pozostawać nieprzerwanie w ofercie sprzedażowej - tylko gdyby ta ciągłość została przerwana, prawa mogłyby wrócić do scenarzysty. Z drugiej strony, czyż nie świadczy to dobitnie o popularności i geniuszu Brytyjczyka?
Miracleman zaskakuje początkiem, w którym na kilku planszach w pełni zostaje oddany klimat złotej ery komiksu superbohaterskiego - czasy niewinności, dziwacznych potyczek i sztucznie dziś brzmiących dialogów, czasy bijącej z komiksów radości i infantylności, bo przecież była to twórczość po prostu dla dzieci. O tej przeszłości śni Mike Moran, niemłody już reporter żyjący w Anglii w początkach ponurych lat osiemdziesiątych, mieszkający z żoną, bez dzieci, trochę zgorzkniały i po prostu zmęczony życiem. Czemu śni o superbohaterach? Cóż, jest jednym z nich, tylko po prostu za sprawą jakiejś olbrzymiej traumy o tym nie pamięta. Wszystko jednak powróci, gdy wypowie pewne słowo, rodzaj aktywacyjnej komendy, po której przemieni się w tytułowego, wszechmocnego Miraclemana. I zacznie sobie wszystko przypominać, a niedługo potem spotka pierwszego po latach przeciwnika. Kogoś równego mu mocą. Kogoś, kogo bardzo dobrze zna. Spotkanie to zacznie serię niezwykłych, czasem strasznych, a czasem niezwykłych i pięknych wydarzeń. A przede wszystkim zmieni na zawsze cały świat.
Z dzisiejszej perspektywy widać, że Miracleman był szczytowym osiągnięciem brytyjskiego scenarzysty - przede wszystkim w sferze idei, konstrukcji oraz dotarcia do kresu fabularnych możliwości w opowieściach superbohaterskich. Nawet Strażnicy, uważani za opus magnum Moore'a, są w zasadzie drogą powrotną z tej ścieżki, początkiem powrotu do korzeni - o czym świadczy ich finalne przesłanie, że nic nigdy definitywnie się nie kończy. Moore z każdym kolejnym superbohaterskim komiksem wracał do tego, co kiedyś z taką precyzją dekonstruował, wracał powoli do tej infantylności i niewinności, a przede wszystkim do ukrytych za tą sferą wartości - to widać było w późniejszych Tomie Strongu, czy Promethei. Czujemy to także w jakimś stopniu w ostatniej, utopijnej części Miraclemana, która jednak pozostawia po sobie niepokojące wrażenie, podobne temu, które towarzyszyło książkowemu i serialowemu Childhood's End. A być może nie czujemy się komfortowo także za sprawą postawy żony Mike'a Morana, pragnącej pozostać w dawnym, a nie nowym i naprawdę wspaniałym świecie, w którym to łaskawi bogowie czasami stąpają po ziemi, wśród ludzi.
Miracleman przy tym nie jest łatwą lekturą, szczególnie owa trzecia część, pełna patetycznej narracji w wykonaniu głównego bohatera, może odrzucić niektórych czytelników. Ale czy nie jest to także odzwierciedlenie zmian zachodzących wówczas w historiach superbohaterskich, tego poszukiwania narracyjnych ścieżek, które nadałby trochę poważniejszego i w zamyśle zapewne bardziej uniwersalnego tonu? Przypomnijmy sobie choćby scenopisarskie próby Franka Millera lub narrację z Ostatnich łowów Kravena - niewiele różną się od tej w Mirclemanie. Ta zmiana zachodziła bowiem powszechnie.
Natomiast dwie pierwsze części komiksu - Sen o lataniu i Syndrom Karmazynowego Króla to przykład najbardziej precyzyjnie wykonanej dekonstrukcji i weryfikacji mitu superbohaterskiego, niemal na zawsze odzierającej go z ponownie poszukiwanej później przez autora niewinności. Wychodzą na jaw kłamstwa, mrzonki, chore pragnienia - czyli wszystko, co przy głębszym zastanowieniu się nad znaczeniem słowa superbohater - może w rzeczywistości z nim się kojarzyć. O tak - strój, wygląd, narracja i fraza wzięta tak naprawdę z Fryderyka Nietzschego - czego Moore wcale zresztą nie ukrywa - jasno wskazują na mroczne inspiracje scenarzysty, w szczególności figurą nadczłowieka, co najbardziej, także w warstwie graficznej, objawia się w trzeciej części komiksu.
W rękach Moore'a komiks superbohaterski, choć nadal zachowuje pozory przygodowej, pełnej intryg i knowań lektury, tak naprawdę przestaje nią być. Za przygodą czają się bowiem niepohamowane żądze uwikłanych w nią ludzi, kryje się wszystko to, co zawsze było przeszkodą w budowaniu przez społeczeństwo lepszej przyszłości. W Miraclemanie patrzymy na sceny jakich nie widzieliśmy w komiksach ani wcześniej, ani później, ale nie jest to okrucieństwo dla okrucieństwa, przemoc dla przemocy. Wszystko ma tu sens i swoje konsekwencje płynnie wynikające z fabuły. A w niej, dzięki Miraclemanowi, jest wreszcie inaczej, ponieważ oto jest wśród nas ktoś o mocy niemal równej boskiej. Superbohater wraz ze swoją piękną, niespodziewaną towarzyszką i tajemniczymi kosmitami, będą starać się wszystko uzdrowić, naprawić, słowem zmienić świat. I patrząc na efekty tej przebudowy, ma się ochotę powiedzieć jedynie - rodzi się piękno straszliwe. A o czym myślą, patrząc z góry na swe dzieło superbohaterowie? Czy zmieniając świat, zmienimy też ludzi? Co będzie, jeśli nie zaakceptują tych zmian? Ale o tym, w myśl wspomnianej wyżej zasady, że nic nigdy definitywnie się nie kończy, pisał już na łamach kontynuacji Miraclemana kolejny wielki scenarzysta.