Na krańcu świata to wbrew pozorom ciekawy koncept. Na papierze wręcz wygląda szalenie intrygująco, bo jak pokazać dzieciaków z misją podczas inwazji kosmitów i w tym całym chaosie? Przy dobrej realizacji mogłoby z tego wyniknąć coś tak dobrego, jak To czy Stranger Things. W końcu w obu przypadkach grupa dzieciaków na rowerach jest stawiania przeciwko czemuś nieprawdopodobnemu. Niestety, ale reżyser McG poniósł sromotną porażkę. Fabuła jest prosta. Grupa dzieciaków poznaje się na obozie w lesie w momencie, gdy wybucha inwazja kosmitów. Przypadkiem dostają misję zawiezienia tajemniczego klucza, który ma uratować świat. Koncept prosty, z potencjałem, ale zmarnowany jak to tylko się dało. Począwszy od budowy postaci, ich motywacji, charakteru i specyficznych cech. Bohaterowie są nudni, stereotypowi (czarnoskóry dzieciak to typowa klisza bogatego rapera z sąsiedztwa), irytujący, ich historie przedstawione są w sposób banalny, a ewolucja woła o pomstę do nieba. Często te postacie zmieniają się ot tak z minuty na minutę, bo nadszedł na to czas. Bez podbudowania fabularnego i, co najważniejsze, sensu. Trudno emocjonować się poczynaniami grupy dzieciaków, których nie da się wytrzymać na ekranie. A McG nie pomaga, dając idiotyczne sceny jazdy samochodem z rapującym w tle Ice Cubem czy jakieś zabawy w centrum handlowym. Tego typu motywy gryzą się z apokaliptyczną fabułą filmu. Najgorsze, że cały film jest oparty na kiczowatym schemacie oklepanym w różnych produkcjach gatunku. Ot bez żadnego wyjaśnienia i usprawiedliwienia, jeden kosmita ściga dzieciaków podczas ich misji. Bo tak, bez najmniejszego sensu i emocji. A wszystko kończy się dziwacznie banalnym finałem, który jak większość motywów w Na krańcu świata nie ma najmniejszej wiarygodności. Trudno kupić wyjaśnienie, że tajemnicze satelity z lat 80. nadal są na orbicie i kosmici ich nie rozwalili. Tak bardzo naciąganej historii nie widziałem od dawna. McG spisuje się jednak pod kątem realizacyjnym. Gdy rozpoczyna się inwazja, a dzieciaki są rzucone w samo centrum walk, wówczas Na krańcu świata pokazuje pazur. To właśnie wtedy są dobre efekty, dynamizm, napięcie i potencjał, który został zmarnowany w pozostałych scenach. To te momenty pokazują, jak dobre to mogło być. Jest ich niestety zaledwie kilka i wszystkie zostały zapowiedziane w zwiastunie, ale są one najmocniejszym punktem programu. Wywołują emocje, a długie ujęcia ukazywania chaosu są imponująco nakręcone. Dzięki temu też początek jest obiecujący, bo akcja jest efektowna, dynamiczna i pełna napięcia. Potem tempo siada, skupiając się na mdłych postaciach, a pojawienie się kilku dobrych scen nie zmywa niesmaku. Na krańcu świata to kolejny przykład na to, że Netflix tworzy bardzo przeciętne filmy. To jest już standard platformy, że na kilkanaście tytułów trafimy zaledwie kilka perełek. Ta produkcja miała potencjał i ciekawy temat, ale wszystko zostało tak spektakularnie zmarnowane, że po prostu szkoda na to czasu. Nie dostrzegam w tym nic, co byłoby warte zachodu, bo znajdziemy wiele lepszych pozycji na nudny wieczór.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj